Ruszyl podekscytowany w nasza strone, kluczac miedzy biurkami, wymachujac jakims papierem w lewej rece.

– Mamy go – powiedzial. – Mamy skurwiela!

Byl czerwony na twarzy i ciezko oddychal.

– Czas najwyzszy – rzekl Claudel. – Niech no rzuce okiem.

Odzywal sie do Charbonneau tak, jakby to byl chlopiec na posylki, ale byl tak niecierpliwy, ze nie zwracal najmniejszej uwagi na zachowanie chocby pozorow kurtuazji.

Charbonneau zmarszczyl brwi, ale podal kartke Claudelowi.

Trzej mezczyzni pochylili sie nad nia, ich glowy byly bardzo blisko siebie, jak aktorow sprawdzajacych tekst sztuki. Stali odwroceni do Charbonneau plecami.

– Ten polglowek uzyl jej karty bankowej godzine po tym, jak ja zalatwil. Wyraznie gosciowi nie dosc bylo rozrywki jak na jeden dzien, bo poszedl do bankomatu na rogu, zeby wyciagnac troche kasy. Tylko, ze to nie jest miejsce dla biedakow, wiec zainstalowali kamere skierowana na bankomat. Nabrala transakcje i, voila, mamy prezent od Kodaka!

Skinal glowa w strone odbitki.

– Przystojniak to raczej z niego nie jest, co? Wybralem sie tam dzisiaj z tym zdjeciem, ale pracujacy na nocnej zmianie sprzedawca nie znal nazwiska tego goscia. Wydaje mu sie jednak, ze zna jego twarz z widzenia. Powiedzial, zebysmy pogadali z facetem, ktory go zmienia o dziewiatej. Wyglada na to, ze nasz gosciu jest tam stalym klientem.

– Cholera jasna – rzucil Bertrand.

Ryan w milczeniu wpatrywal sie w zdjecie. Wysoki i chudy, stal zgarbiony nad swoim nizszym partnerem.

– Skoro to jest ten kutas – powiedzial Claudel, przygladajac sie jego wizerunkowi – dobierzmy mu sie do skory.

– Chce jechac z wami.

Zapomnieli o mnie. Wszyscy czterej odwrocili sie w moja strone, detektywi SQ byli nieco rozbawieni i ciekawi, co bedzie dalej.

– C'est impossible – zastrzegl Claudel, jako jedyny w tej chwili uzywajacy francuskiego. Twarz mu zesztywniala, a pod policzkami uwypuklily sie miesnie. W jego oczach nie bylo usmiechu.

Chce pojedyneku, niech ma.

– Sierzancie detektywie Claudel – zaczelam po francusku, bardzo starannie dobierajac slowa. – Wydaje mi sie, ze widze wyrazne podobienstwa laczace kilka ofiar zabojstw, ktorych ciala badalam. Skoro tak jest, byc moze to jeden czlowiek, psychopata, jak go pan okresla, stoi za tymi wszystkimi i zbrodniami. Moze mam racje, a moze sie myle. Czy naprawde chce pan wziac na siebie odpowiedzialnosc za odrzucenie tej mozliwosci i ryzykowanie zycia kolejnych Bogu ducha winnych ofiar?

Bylam uprzejma, ale stanowcza. Ja rowniez nie bylam rozbawiona.

– Do diabla, Luc, niech pojedzie z nami – odezwal sie Charbonneau – Przepytamy tylko kilku ludzi,

– No dalej, i tak musimy zlapac tego faceta, niezaleznie od tego, czy z nia, czy bez niej – wtracil sie Ryan.

Claudel nic nie powiedzial. Wyciagnal klucze, wlozyl zdjecie do kieszen i szybkim krokiem ruszyl w strone drzwi.

– No to spadamy – dodal Charbonneau.

Mialam przeczucie, ze zanosi sie na kolejny dlugi dzien.

9

Dotarcie na miejsce nie bylo latwe. Kiedy Charbonneau przedzieral sie na zachod wzdluz De Maisonneuve, siedzialam z tylu i wygladalam przez okno, nic zwracajac uwagi na trzeszczace radio. Popoludnie bylo niezwykle parne. Kiedy brnelismy przez miasto, widzialam fale goracego powietrza wznoszace sie z chodnika.

Montreal byl ogarniety patriotycznym ferworem. Lilijki byly wszedzie, wisialy w oknach i na balkonach, zdobily koszulki, czapki, krotkie spodnie, a nawet twarze, mnostwo bylo flag i plakatow z ich wizerunkiem. Od Centreville na wschod, az do Main, spocony tlum wypelnial ulice, blokujac ruch, jak plytki krwi w tetnicy. Po ulicach we wszystkich kierunkach rozlewal sie wielotysieczny, bialo-niebieski tlum. Chociaz na pierwszy rzut oka moglo sie wydawac, ze nie przemieszcza sie w zadnym konkretnym kierunku, to jednak rozgoraczkowana cizba parla na polnoc, w strone Sherbrooke i parady. Punki szly ramie w ramie z matkami pchajacymi przed soba wozki z dziecmi. Uczestnicy i fantazyjne samochody z tancerzami ruszyly z St. Urbain o drugiej i przedzieraly sie powoli wzdluz Sherbrooke na wschod. W tej chwili znajdowaly sie dokladnie przed nami.

Oprocz szumu klimatyzacji slyszalam mnostwo smiechu i z rzadka kawalki piosenek. Juz doszlo do jakichs bojek. Kiedy stalismy na swiatlach na Amherst, widzialam, jak jakis obwies popchnal swoja dziewczyne na mur. Mial wlosy koloru niemytych zebow, krotkie i sterczace na czubku glowy, a dlugie z tylu. Jego biala skora miala delikatny, zielonkawy odcien. Odjechalismy, wiec nie moglismy zobaczyc, jak sie rozwinie sytuacja, a ja przez chwile jeszcze przed oczyma mialam wystraszona twarz dziewczyny na tle piersi nagiej kobiety. Miala przymruzone oczy i usta w ksztalcie litery O, a za jej plecami wisial plakat reklamujacy wystawe Tamary de Lempickiej w Musee iles Beaux Arts. “Une femme libre' krzyczal. “Wolna kobieta'. Kolejny ironiczny prztyczek w nos od zycia. Mam nadzieje, ze dupek nie bedzie sie dzisiaj zbyt dobrze bawil. Moze skonczy sie to dla niego opatrunkiem. Charbonneau zwrocil sie do Claudela.

– Niech no jeszcze raz rzuce okiem na to zdjecie. Claudel wyciagnal je z kieszeni. Charbonneau zaczal je ogladac, odrywajac wzrok od drogi.

– Nie wyglada najlepiej, nie? – powiedzial, nie zwracajac sie do nikogo konkretnie. Bez slowa podal mi zdjecie do tylu.

Wpatrywalam sie w te czarno-biala fotografie, zblizenie ze stop-klatki. Widac bylo, ze kamera wisiala wysoko i z prawej strony bankomatu. Zdjecie przedstawialo rozmyta, meska sylwetke z odwrocona twarza, skupiona na wkladaniu badz wyjmowaniu karty z bankomatu.

Jego krotkie, z przodu rzadkie wlosy zakrywaly czolo grzywka. Czubek glowy byl prawie lysy, co staral sie zaslonic, zaczesujac jak najwiecej dlugich wlosow z lewej na prawa strone. Moja ulubiona meska fryzura. Mniej wiecej rownie atrakcyjna, jak kapielowki.

Oczu strzegly krzaczaste brwi, a uszy sterczaly mu jak platki na bratkach. Jego skora byla trupio blada. Ubrany byl w kraciasta koszule i spodnie, ktore wygladaly na stroj roboczy. Ziarnistosc fotografii i ostry kat, z ktorego i zrobiono zdjecie, nie pozwalaly na dostrzezenie innych szczegolow. Musialam przyznac racje Charbonneau. Nie wygladal najlepiej. Szarak. Oddalam zdjecie, nic nie mowiac.

W Quebecu malymi, dlugo otwartymi sklepikami sa depanneury. Sa wszedzie, gdzie na oslonietej powierzchni zmiesci sie kilka polek i lodowka. Rozsiane po calym miescie, depanneury utrzymuja sie ze sprzedazy podstawowych produktow spozywczych, nabialu i alkoholu. Sa w kazdej dzielnicy, jak wloskowate naczynia krwionosne dochodza wszedzie i zaspokajaja potrzeby okolicznych mieszkancow i niezbyt zamoznych turystow. Zawsze mozna w nich dostac mleko, papierosy, piwo i tanie wino – wybor towarow jest dostosowany do wymogow dzielnicy. Daleko im do elegancji i nie ma przy nich miejsc do parkowania. W tych o najwyzszym standardzie mozna czasami znalezc bankomat. Wlasnie do jednego z takich jechalismy.

– Rue Berger? – spytal Charbonneau Claudela.

– Oui. Skreca na poludnie od Ste. Catherine. Przejedz Rene Levesque 3 do St. Dominique, a potem jedz znowu na polnoc. Lepiej tak, bo tam jest straszna platanina jednokierunkowych,

Charbonneau skrecil w lewo i powoli przesuwal sie na poludnie. Byl niecierpliwy i uporczywie wciskal gaz, chociaz co chwile musial hamowac, przez co samochod rzucalo raz do przodu, a raz do tylu. Czulam lekkie mdlosci, wiec skoncentrowalam sie na tym, co dzialo sie w butikach, bistrach! i przed ceglanymi budynkami L'Univeriste du Quebec, ktore staly wzdluz St. Denis.

– Sacre bleu!

– Ca-lice! – psioczyl Charbonneau, kiedy zielona toyota kombi zajechala mu

Вы читаете Zapach Smierci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×