Podeszlam do starszego czlowieka po prawej stronie. Byl ubrany w czerwone, sportowe szorty, lekka bluze bez rekawow i tenisowki. Jego kosciste nogi znaczyly liczne zylaki, ktore wygladaly jakby ziemista, blada skora byla naciagnieta na poplatane spaghetti. Mial zapadle, bezzebne usta. Z kacika ust zwisal mu papieros. Z nieskrywana ciekawoscia patrzyl, jak sie zblizam.

– Bonjour – powiedzialam.

– Hej – rzucil, pochylajac sie do przodu, zeby odlepic swoje spocone plecy od oparcia koslawego krzesla. Albo slyszal, jak rozmawiamy, albo rozpoznal moj akcent.

– Upalny dzien – odezwalam sie po angielsku.

– Bywalo gorzej. – Kiedy mowil, papieros podskakiwal mu w ustach.

– Mieszka pan gdzies tutaj?

Wyciagnal chude ramie w strone St. Laurent.

– Moge pana o cos spytac?

Zalozyl noge na noge i pokiwal glowa,

Wreczylam mu zdjecie.

– Widzial pan kiedys tego czlowieka?

Trzymal zdjecie w wyciagnietej lewej rece, a prawa oslanial je od slonca. Dym snul sie po jego twarzy. Przygladal sie fotografii tak dlugo, ze pomyslalam, iz moze sie zdrzemnal. Patrzylam na bialo-szarego kota, ktorego siersc gdzieniegdzie znaczyly nieregularne, brazowe plamy. Przeszedl pod jego krzeslem, obszedl budynek i zniknal za rogiem.

Drugi staruszek polozyl obie rece na kolanach i podniosl sie wzdychajac. Jego skora kiedys musiala byc jasna, ale teraz wygladala, jakby siedzial na tym krzesle od stu dwudziestu lat. Poprawil szelki, pasek przytrzymujacy jego robocze spodnie i powoli do nas podszedl. Rondo jego meksykanskiego kapelusza zrownalo sie z ramionami jego znajomego, po czym spojrzal na zdjecie. W koncu staruszek z nogami jak spaghetti oddal mi zdjecie.

– Rodzona matka by go nie poznala. Zdjecie jest do dupy.

Drugi staruszek byl innego zdania.

– Mieszka gdzies tam – powiedzial, wskazujac pozolklym palcem na stojacy kawalek dalej budynek z brazowej cegly. Mowil z tak silnym miejscowym akcentem, ze ledwo go rozumialam. On tez nie mial ani zebow, ani protezy i kiedy mowil, jego broda wydawala sie siegac nosa.

Kiedy zamilkl, wskazalam najpierw na zdjecie, a potem na budynek, ktory mi pokazal. Pokiwal glowa.

– Soment? Czesto? – spytalam.

– Mmm, oui – odparl, unoszac brwi i ramiona, wysuwajac dolna warge i poruszajac rekoma z dlonmi raz skierowanymi ku gorze, a raz w dol. Czesto. Tak sobie.

Drugi staruszek potrzasnal glowa i zachnal sie zniesmaczony.

Pokazalam Claudelowi i Charbonneau, zeby do mnie podeszli, i powiedzialam im, co oznajmil staruszek.

Claudel patrzyl na mnie jak na uciazliwa muche, ktora trzeba tolerowac. Spojrzalam mu w oczy, prowokujac go, zeby cos powiedzial. Wiedzial, ze powinni byli przepytac tych ludzi.

Bez komentarza, Charbonneau odwrocil sie i wypytal obu staruszkow. Claudel i ja stalismy, przysluchujac sie. Bardzo szybko mowili po francusku. Strasznie przeciagali samogloski i polykali koncowki, wiec malo co zrozumialam z ich rozmowy. Ale gesty i mowa ciala byly jednoznaczne. Czlowiek w szelkach mowil, ze mieszka kawalek dalej, a ten drugi zaprzeczal.

W koncu Charbonneau odwrocil sie w nasza strone. Skinal glowa w kierunku samochodu, pokazujac gestem, zebym ja i Claudel poszli za nim. Kiedy przechodzilismy przez ulice, czulam na sobie dwie pary przekrwionych oczu swidrujacych moje plecy.

10

Upierajac sie o samochod, Charbonneau wytrzasnal jednego papierosa i zapalil go. Jego cialo bylo napiete jak struna. Przez chwile milczal i wygladal jakby porzadkowal to, co powiedzial mu staruszek. W koncu zaczal mowic, jego zacisniete w prosta linie wargi prawie sie nie ruszaly.

– Co o tym myslicie? – spytal.

– Co jak co, ale na pewno spedzaja tutaj duzo czasu – rzucilam. Czulam, jak pod bluza po moich plecach splywa kropelka potu.

– Moze byc z nimi naprawde trudno dojsc do ladu – zauwazyl Claudel.

– A moze rzeczywiscie widzieli sukinsyna – rzekl Charbonneau. Zaciagnal sie gleboko, po czym strzasnal popiol srodkowym palcem.

– Nie byli zbyt zgodni co do szczegolow – odparowal Claudel.

– Tak – przytaknal Charbonneau. – Ale, jak widzielismy, gosciu nie jest charakterystyczny, a tego rodzaju mutanty przewaznie nie rzucaja sie w oczy.

– A dziadek numer dwa byl pewny swego – dodalam.

Claudel zachnal sie.

– Ci goscie moga byc pewni tylko tego, gdzie jest sklep z winem i bank krwi. To pewnie jedyne dwie instytucje, ktore potrafia znalezc.

Charbonneau wzial ostatniego macha, upuscil niedopalek i zgasil go butem.

– Moze nic z tego nie bedzie, ale rownie dobrze on tam moze byc. Ja nie chce ryzykowac. Uwazam, ze powinnismy sie rozejrzec i zaaresztowac, jesli go znajdziemy.

Claudel ponownie wzruszyl ramionami.

– Okej. Ale nie zamierzam sie narazac. Zadzwonie po wsparcie. Z uniesionymi brwiami, ledwo zauwazalnie kiwnal w moja strone i spojrzal ponownie na Charbonneau.

– Ona mi nie przeszkadza – powiedzial Charbonneau.

Potrzasajac glowa, Claudel obszedl samochod i wsiadl po stronie pasazera. Przez szybe widzialam, jak siega po mikrofon.

Charbonneau zwrocil sie do mnie.

– Niech pani bedzie czujna – rzekl. – Jesli cos sie zacznie dziac, niech sie pani rzuca na ziemie.

Docenilam to, ze nie powiedzial mi, ze mam niczego nie ruszac. Po niecalej minucie z samochodu wylonil sie Claudel.

– Allons-y- powiedzial. Jedzmy.

Usiadlam z tylu, a dwoch detektywow z przodu. Charbonneau wlaczyl silnik i ruszylismy powoli wzdluz ulicy. Claudel odwrocil sie do mnie.

– Niech pani niczego tam nie rusza. Jesli to facet, ktorego szukamy, nie chcemy, zeby cos poszlo nie tak.

– Sprobuje – powiedzialam, starajac sie, zeby nie bylo slychac sarkazmu w moim glosie. – Jestem z tych bez testosteronu, wiec czasem mam klopoty z zapamietywaniem takich rzeczy.

Glosno wypuscil powietrze z ust i wyprostowal sie. Jestem pewna, ze gdyby mial publicznosc, to by sie glupawo usmiechnal i przekrecil oczyma.

Charbonneau zatrzymal sie przy krawezniku i wszyscy popatrzylismy na budynek. Obok niego byly nie zabudowane dzialki. Pokruszony cement i zwir porastaly chwasty i wszedzie walaly sie potluczone butelki, stare opony i inne odpadki, ktore normalnie spotyka sie na nie zabudowanym terenach miejskich. Na murze stojacym naprzeciwko pustej dzialki ktos namalowal spraya. Byla na nim koza z karabinami maszynowymi zawieszonymi na jej uszach. W ustach trzymala ludzki szkielet. Zastanawialam sie, czy ktokolwiek poza artysta wiedzial, o co chodzi.

– Staruszek nie widzial go dzisiaj – powiedzial Charbonneau, stukajac palcami w kierownice.

– O ktorej zajeli stanowisko? – spytal Claudel.

– O dziesiatej – odparl Charbonneau. Spojrzal na zegarek, a ja i Claudel zrobilismy to samo. Pawlow bylby z siebie dumny: dziesiec po trzeciej.

– Moze facet ma zwyczaj dlugo spac – podsunal Charbonneau. – A moze jest zmeczony po swoim wczorajszym wypadzie…

– A moze wcale go tu nie ma i tych dwoch klownow zrywa teraz boki ze smiechu.

Вы читаете Zapach Smierci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×