gosci. I tylko przy wjezdzie, nigdy przy wyjezdzie.
— W porzadku. — March ominal wzrokiem wartownika i zerknal na jezioro. Nisko nad woda krazylo halasujac stado mew. Przy nabrzezu stalo przycumowanych kilka jachtow. Slyszal klekotanie poruszanych wiatrem masztow. — A wybrzeze wyspy? — zapytal. — Czy jest strzezone?
Wartownik kiwnal glowa.
— Policja rzeczna wysyla tutaj co kilka godzin patrol. Ale w wiekszosci domow jest tyle psow i syren, ze mozna by upilnowac za ich pomoca caly kacet. My trzymamy z daleka tylko gapiow.
KZ. Kacet. Latwiej wymowic to slowo niz dlugie Konzentrationslager. Oboz koncentracyjny.
W oddali rozlegl sie warkot poteznych silnikow. Wartownik spojrzal na droge biegnaca w strone wyspy.
— Chwileczke, Herr Sturmbannfuhrer.
Zza zakretu wynurzylo sie, jadac z duza szybkoscia na zapalonych swiatlach, szare BMW, za ktorym pedzil dlugi czarny mercedes i kolejne BMW. Wartownik dal krok do tylu, nacisnal podnoszacy szlaban elektryczny przycisk i zasalutowal. Kiedy konwoj przejezdzal obok nich, March zobaczyl przez chwile pasazerow mercedesa: mloda piekna kobiete z krotko ostrzyzonymi blond wlosami — prawdopodobnie aktorke lub modelke — i sztywno wyprostowanego, zasuszonego starca o charakterystycznym szczurzym profilu. Samochody popedzily z rykiem w strone miasta.
— Czy zawsze tak szybko podrozuje? — zapytal March. Wartownik poslal mu znaczace spojrzenie.
— Reichsminister prowadzil zdjecia probne. Frau Goebbels ma wrocic dopiero w porze lunchu.
— Aha. Wszystko jasne. — March przekrecil kluczyk w stacyjce i volkswagen zapalil. — Czy ktos poinformowal was o smierci doktora Buhlera?
— Nie, Herr Sturmbannfuhrer. — Wartownik nie zdradzal sladu zainteresowania. — Kiedy to sie stalo?
— W poniedzialek w nocy. Woda wyrzucila jego cialo kilkaset metrow stad.
— Slyszalem, ze znalezli jakies cialo.
— Jakim byl czlowiekiem?
— Prawie go nie widywalem, Herr Sturmbannfuhrer. Rzadko kiedy wyjezdzal. Zadnych gosci. Nigdy sie nie odzywal. Ale prawde mowiac, wielu z nich tak konczy.
— Ktory to dom?
— Nie moze go pan nie zauwazyc. Stoi po wschodniej stronie wyspy. Dwie wysokie wieze. To jedna z najwiekszych rezydencji.
— Dziekuje.
Jadac grobla Xavier zerknal w lusterko. Wartownik patrzyl w slad za nim przez kilka sekund, a potem ponownie poprawil karabin, obrocil sie i ruszyl powoli z powrotem do swojej budki.
Wyspa byla niewielka, miala mniej niz kilometr dlugosci i pol kilometra szerokosci; jednokierunkowa, zblizona ksztaltem do petli droga biegla przez nia zgodnie z ruchem wskazowek zegara. Zeby dotrzec do posiadlosci Buhlera, March musial pokonac trzy czwarte jej dlugosci. Jechal ostroznie, zatrzymujac sie prawie za kazdym razem, kiedy po lewej stronie ukazywaly sie zarysy kolejnego domu.
Nazwe Schwanenwerder zawdzieczala wyspa slynnym koloniom labedzi, ktore osiedlily sie przy poludniowym brzegu Haweli. Stala sie modna u schylku poprzedniego stulecia. Wiekszosc rezydencji pochodzila wlasnie z tego okresu: dlugie podjazdy, rozlegle trawniki i duze wille o spadzistych dachach i kamiennych, utrzymanych we francuskim stylu fasadach. Wszystko skryte przed oczyma ciekawskich za wysokimi murami i drzewami. W pewnym miejscu stal przy drodze pasujacy tu jak piesc do nosa fragment zburzonego palacu Tuileries — kolumna i czesc haku, przywiezione w epoce wilhelminskiej z Paryza przez dawno juz zmarlego biznesmena. Wszedzie panowal kompletny bezruch. Mijajac kolejne bramy Xavier tylko czasem widzial pilnujacego posiadlosci psa; raz dojrzal zgarniajacego liscie ogrodnika. Wlascicieli albo nie bylo w domu, albo nie dawali znaku zycia.
Niektorych mieszkancow wyspy March znal ze slyszenia: oprocz partyjnych bonzow mieszkali tu miedzy innymi producent broni, szef firmy budujacej wielkie autostrady na Wschodzie, motoryzacyjny magnat, ktory dorobil sie na niewolniczej pracy zaraz po wojnie, a takze dyrektor skonfiskowanego przed ponad trzydziestu laty zydowskim wlascicielom, stojacego przy Potsdamer Platz wielkiego domu towarowego Wertheim. Xavier zastanawial sie przez chwile, w jaki sposob Buhler dostal sie w towarzystwo takich bogaczy, ale potem przypomnial sobie slowa Haldera: prawdziwe rzymskie imperium…
— KP siedemnascie, tu centrala. KP siedemnascie, zglos sie! — odezwal sie w samochodzie natarczywy kobiecy glos. March wyjal ukryty pod tablica rozdzielcza radiotelefon.
— Zglasza sie KP siedemnascie. O co chodzi?
— KP siedemnascie, mam na linii Sturmbannfuhrera Jaegera.
Podjezdzal wlasnie do bramy posiadlosci Buhlera. Przez metalowa krate widac bylo kolisty zolty podjazd i dwie wieze — dokladnie tak, jak to opisal straznik.
— Mowiles, ze bedziemy mieli klopoty — huknal Max — i wykrakales.
— Co sie stalo?
— Nie minelo nawet dziesiec minut od mojego powrotu, kiedy zlozylo mi wizyte dwoch naszych wielce szanownych kolegow z Gestapo. Ze wzgledu na zajmowane przez towarzysza Buhlera wysokie stanowisko, ple ple ple, sprawa przechodzi w gestie organow bezpieczenstwa.
Xavier uderzyl reka w kierownice.
— Cholera!
— Wszystkie dokumenty maja zostac przekazane Sipo. Przydzieleni do sprawy inspektorzy maja sporzadzic raport na temat tego, co udalo im sie do tej pory ustalic. Prowadzone przez Kripo dochodzenie zamyka sie ze skutkiem natychmiastowym.
— Kiedy to sie stalo?
— Wlasnie w tej chwili. Siedza u mnie w pokoju.
— Powiedziales im, gdzie jestem?
— Oczywiscie, ze nie. Pozostawilem to ich inteligencji. Powiedzialem tylko, ze sprobuje cie znalezc. — Glos Jaegera scichl nieco. March domyslil sie, ze obraca sie tylem do telefonistki. — Sluchaj, Zavi. Wolalbym, zebys nie strugal bohatera. Oni traktuja to bardzo serio, wierz mi. Za kilka minut na Schwanenwerder zaroi sie od Gestapo.
March przyjrzal sie rezydencji. Za brama nie widac bylo zadnego ruchu, willa sprawiala wrazenie zupelnie opuszczonej. Do diabla z Gestapo.
Podjal decyzje.
— Przykro mi, ale w ogole cie nie slysze, Max — rzucil do radiotelefonu. — Sa jakies zaklocenia na linii. Nie zrozumialem ani slowa z tego, co mowiles. Zglos awarie radia. Wylaczam sie — dodal i przekrecil galke odbiornika.
Jadac tutaj, jakies piecdziesiat metrow przed domem minal po prawej stronie szlaban, zamykajacy wjazd na polna droge, ktora wiodla w glab rosnacego w srodku wyspy lasu. Teraz wrzucil tylny bieg i szybko sie cofnal. Zaparkowal przed szlabanem, wysiadl z samochodu i ruszyl truchtem w strone bramy. Nie mial zbyt wiele czasu.
Brama byla zamknieta. Mogl sie tego spodziewac. Zamontowany poltora metra nad ziemia metalowy zamek sprawial wrazenie solidnego. Xavier oparl o niego stope i dzwignal sie w gore. Na szczycie bramy osadzone byly co trzydziesci centymetrow zelazne szpikulce. Zlapal dwa z nich, podciagnal sie w gore i przerzucil lewa noge na druga strone. Ryzykowny proceder. Przez moment siedzial, lapiac powietrze, na szczycie, a potem zeskoczyl na wysypana zwirem alejke.
Dziwnie zaprojektowany, duzy dwupietrowy dom kryty byl spadzistym ciemnoblekitnym dachem. Po lewej stronie staly dwie, polaczone z glownym korpusem budynku kamienne wieze. Pierwsze pietro obiegala kamienna balustrada wspartego na kolumnadzie tarasu. Miedzy kolumnami, w polowie skryte w cieniu, znajdowalo sie glowne wejscie. March ruszyl w jego strone. Po obu stronach alejki rosly nie przycinane od dawna buki i jodly. Pobocze bylo zarosniete zielskiem, po trawniku hulaly nie sprzatniete od zimy zeschle liscie.
Wszedl miedzy kolumny. Pierwsza niespodzianka. Drzwi nie byly zamkniete.
Przystanal w holu i rozejrzal sie dookola. Po prawej stronie znajdowaly sie debowe schody, po lewej dwoje drzwi. Wprost przed soba widzial ciemny korytarz, prowadzacy, jak sie domyslal, do kuchni.
Nacisnal klamke pierwszych drzwi. Miescila sie za nimi wylozona boazeria jadalnia. Dlugi stol i dwanascie