— Mowilem, zeby nic pani nie dotykala.
— Powiedzialam: przepraszam.
— Mysli pani, ze to zabawa? — Jest jeszcze bardziej szurnieta ode mnie, pomyslal. — Zaraz pani stad wyjdzie. — Probowal ja zlapac, ale wyslizgnela sie.
— Nie ma mowy. — Cofnela sie, celujac w niego nozem. — Cos mi sie wydaje, ze mam takie samo prawo tu przebywac jak pan. Jesli sprobuje mnie pan wyrzucic, narobie takiego wrzasku, ze zbiegnie sie tutaj cale berlinskie Gestapo.
— Pani ma noz, ale ja mam pistolet.
— Ale pan nie osmieli sie go uzyc.
Xavier przesunal reka po wlosach. Wydawalo ci sie, ze jestes taki madry, pomyslal, odnajdujac ja i sprowadzajac tutaj z powrotem. A przez caly czas to ona wodzila cie za nos. Chciala tutaj wrocic, chciala cos odnalezc. Zrobila z ciebie idiote.
— Oklamala mnie pani — powiedzial.
— A pan mnie. Jestesmy kwita.
— To jest niebezpieczne. Nie ma pani pojecia, jak bardzo…
— Wiem tylko tyle, ze moja kariera zakonczyla sie z powodu tego, co wydarzylo sie w tym apartamencie. Kiedy wroce do Nowego Jorku, moga mnie wylac z roboty. Wydalaja mnie z tego cholernego kraju i chce przynajmniej wiedziec dlaczego.
— Skad mam wiedziec, ze moge pani ufac?
— A ja skad mam wiedziec, ze moge ufac panu?
Stali tak naprzeciwko siebie moze przez minute: on z dlonia we wlosach, ona z wycelowanym w niego srebrnym nozem do papieru. Na dworze, po drugiej stronie placu, zegar zaczal wybijac godzine. March spojrzal na zegarek. Byla dziesiata.
— Nie mamy czasu — powiedzial szybko. — To sa klucze do mieszkania. Ten jest do drzwi na dole. Ten do drzwi wejsciowych. Ten pasuje do szafki przy lozku. Ten — podniosl do gory ostatni klucz — jest, jak sadze, do sejfu. Gdzie tu moze byc sejf?
— Nie wiem. Przysiegam — dodala, widzac na jego twarzy niedowierzanie.
Przez dziesiec minut przeszukiwali w milczeniu mieszkanie, przesuwajac meble, podnoszac dywany i zagladajac pod obrazy.
— To lustro nie przylega rowno do sciany — powiedziala nagle.
Male stylowe lustro o boku nie wiekszym niz trzydziesci centymetrow wisialo nad stolikiem, na ktorym lezaly otworzone przez nia listy. Xavier ujal w dwie rece pozlacana rame. Poddala sie lekko, ale nie chciala odsunac sie od sciany.
— Niech pan sprobuje tym — powiedziala, podajac mu noz.
Miala racje. Z lewej strony, w dwoch trzecich dlugosci ramy znajdowala sie mala dzwignia. March nacisnal ja czubkiem noza i poczul, jak sie poddaje. Lustro osadzone bylo na zawiasach. Otworzylo sie na osciez, odslaniajac ukryty pod spodem sejf.
Przyjrzal mu sie dokladnie i zaklal. Zamek sejfu zaopatrzony byl w kombinacje szyfrowa.
— Nie da pan rady? — zapytala.
— „Zaradny oficer — zacytowal March — powinien znalezc wyjscie w obliczu kazdej trudnosci”. — Podszedl do telefonu i podniosl sluchawke.
8
Z odleglosci pieciu tysiecy kilometrow posylal im swoj slynny promienny usmiech prezydent Kennedy. Otoczony wianuszkiem mikrofonow zwracal sie do zgromadzonej na futbolowym stadionie publicznosci. Za jego plecami powiewaly czerwone, biale i blekitne transparenty: „Kennedy na nastepna kadencje!”, „Wybierz jeszcze raz Kennedy’ego!” Prezydent zawolal cos, czego March nie zrozumial, i tlum odpowiedzial brawami.
— Co on mowi? Ekran telewizora rzucal niebieska poswiate na pograzony w polmroku apartament Stuckarta.
— „Niemcy maja swoj system, a my mamy swoj — przetlumaczyla Charlotte Maguire. — Ale jestesmy obywatelami jednej planety. I szczerze wierze, ze jak dlugo beda o tym pamietac nasze oba narody, mozemy zyc w pokoju”. A te dupki bija mu brawo.
Zrzucila z nog buty i lezala na brzuchu przed telewizorem.
— O, teraz cos bardziej serio. — Zaczekala, az skonczy, i ponownie przetlumaczyla. — Mowi, ze podczas swojej wizyty ma zamiar podniesc problem praw czlowieka. — Rozesmiala sie, potrzasajac glowa. — Jezu, ale on pierdoli. Jedyna rzecz, ktora go naprawde obchodzi, to wynik listopadowych wyborow.
— Problem praw czlowieka?
— Tysiace dysydentow, ktorych zamykacie w obozach. Miliony Zydow, ktorzy znikneli podczas wojny. Tortury. Zabojstwa. Przepraszam, ze o tym wspominam, ale mamy pewne burzuazyjne przesady. Uwazamy na przyklad, ze istoty ludzkie maja pewne prawa. Gdzies ty sie podziewal przez ostatnie dwadziescia lat?
Lekcewazenie w jej glosie ubodlo go. Nigdy jeszcze nie wdal sie w dluzsza rozmowe z Amerykaninem. Czasem tylko spotykal przypadkowych turystow, obwozonych autokarami po stolicy i ogladajacych to, co chcialo im pokazac Ministerstwo Propagandy — zupelnie tak samo jak przeprowadzajacy inspekcje w kacetach urzednicy Czerwonego Krzyza. Teraz, kiedy jej sluchal, przyszlo mu do glowy, ze
Maguire zna prawdopodobnie najnowsza historie jego wlasnego kraju lepiej od niego. Czul, ze powinien sie jakos bronic, ale nie bardzo wiedzial jak.
— Mowisz jak polityk. — To bylo wszystko, na co sie zdobyl. Nie zadala sobie trudu, zeby odpowiedziec.
Przyjrzal sie ponownie postaci na ekranie. Mimo okularow i lysiny Kennedy prezentowal obraz mlodzienczego wigoru.
— Wygra wybory? — zapytal.
Dziennikarka nie odpowiedziala. Przez moment myslal, ze postanowila sie do niego nie odzywac.
— Teraz wygra — odparla w koncu. — Jak na siedemdziesiat piec lat wyglada calkiem niezle, prawda?
— Na pewno. — March stal metr od okna, palac papierosa i spogladajac to na plac, to na ekran telewizora. Ruch byl niewielki — glownie ludzie wracajacy z restauracji lub z kina. Pod posagiem Todta stala, trzymajac sie za rece, mloda para. Mogli byc agentami Gestapo; trudno bylo zgadnac.
Miliony Zydow, ktorzy znikneli podczas wojny… Rozmawiajac z nia w ten sposob, ryzykowal sad wojenny. Mimo to czul, ze jej umysl musi stanowic prawdziwy skarbiec wypelniony informacjami, ktore banalne dla niej, dla niego mogly okazac sie naprawde bezcenne. Gdyby tylko udalo mu sie przezwyciezyc jej wsciekla niechec, zasypac wykopana przez propagande przepasc…
Nie. To smieszna mysl. Mial dosyc innych problemow.
Na ekranie ukazala sie powazna twarz zapowiadajacej program blondynki; na planszy za jej plecami widnialy fotografie Fuhrera i Kennedy’ego oraz pojedyncze slowo: „Detente”.
Charlotte Maguire poczestowala sie juz wczesniej whisky z barku Stuckarta. Teraz uniosla w gore szklanke w kpiacym toascie.
— Zdrowie Josepha Kennedy’ego, prezydenta Stanow Zjednoczonych, tchorza, antysemity, gangstera i sukinsyna. Obys przez cala wiecznosc smazyl sie w piekle.
Zegar na placu wybil wpol do jedenastej, potem za kwadrans jednasta i jedenasta.
— Moze ten twoj przyjaciel sie rozmyslil — powiedziala. March potrzasnal glowa.
— Na pewno przyjedzie.
Kilka chwil pozniej na plac wjechala poobijana skoda. Powoli okrazyla pomnik Todta, a potem wrocila i zatrzymala sie przy budynku. Drzwiczki od strony kierowcy otworzyly sie i z samochodu wysiadl Max Jaeger; z