drugiej strony wynurzyl sie, trzymajac w reku lekarska torbe, niewielki czlowieczek w postrzepionej sportowej marynarce i filcowym kapeluszu. Zerknal na czwarte pietro i cofnal sie, ale Jaeger wzial go pod ramie i poprowadzil w strone wejscia. W panujacej w mieszkaniu ciszy rozlegl sie glosny dzwiek dzwonka.
— Najlepiej niech pani nic nie mowi — powiedzial March. Wzruszyla ramionami.
— Jak pan chce.
Wyszedl do przedpokoju i podniosl sluchawke domofonu.
— Czesc, Max.
Nacisnal przycisk otwierajacy drzwi na dole. Korytarz byl pusty. Po minucie cichy swist zasygnalizowal przyjazd windy. Maly czlowieczek, ktory wysiadl z niej pierwszy, przemknal szybko korytarzem i bez slowa wslizgnal sie do przedpokoju. Mogl miec jakies piecdziesiat lat; niczym nieswiezy oddech ciagnal sie za nim specyficzny odor polswiatka — klimat podwojnych ksiag podatkowych, szemranych interesow i skladanych na pierwszy odglos cudzych krokow karcianych stolikow. Tuz za nim do mieszkania wszedl Max Jaeger.
Kiedy mezczyzna zobaczyl, ze March nie jest sam, skulil sie przestraszony w kacie.
— Kim jest ta kobieta? — zapytal Jaegera. — Nic pan nie mowil o zadnej kobiecie. Kim jest ta kobieta?
— Zamknij sie, Willi — powiedzial Max, popychajac go delikatnie do gabinetu.
— Nie zwracaj na nia uwagi, Willi — dodal Xavier. — Popatrz lepiej na to. — Zapalil lampe i przekrecil w gore klosz. Willi Stiefel objal szybkim spojrzeniem sejf.
— Angielski — powiedzial. — Obudowa: poltora centymetra odpornej na rozciaganie stali. Zgrabny mechanizm. Osmiocyfrowy szyfr. Jesli bedziemy mieli troche szczescia, szesciocyfrowy. Blagam pana, Herr Sturmbannfuhrer — zwrocil sie do Marcha. — Nastepnym razem czeka mnie gilotyna.
— Gilotyna czeka cie tym razem — powiedzial Jaeger — jesli sobie z tym nie poradzisz.
— Pietnascie minut, Herr Sturmbannfuhrer. Potem sie stad zmywam. Zgoda? March kiwnal glowa.
— Zgoda.
Stiefel rzucil ostatnie nerwowe spojrzenie w strone Charlotte, po czym zdjal kapelusz i marynarke, otworzyl swoja torbe i wyciagnal z niej pare cienkich gumowych rekawiczek i stetoskop. March zaciagnal Jaegera do okna.
— Bardzo sie opieral? — zapytal szeptem.
— A jak myslisz? Ale poinformowalem go, ze wciaz podpada pod artykul czterdziesty drugi, i dal sie przekonac.
Paragraf czterdziesty drugi Kodeksu Karnego Rzeszy stwierdzal, ze „recydywisci i sprawcy wykroczen przeciwko moralnosci” moga byc aresztowani na podstawie podejrzenia, ze mogliby popelnic kolejne przestepstwo. Narodowy Socjalizm uczyl, ze sklonnosci kryminalne ma sie we krwi; to rzecz, z ktora czlowiek sie po prostu rodzi, podobnie jak z talentem muzycznym albo blond wlosami. W zwiazku z tym wyrok zalezal bardziej od charakteru przestepcy anizeli ciezaru popelnionej przez niego zbrodni. Gangster, ktory ukradl piec marek po bojce na piesci, mogl zostac skazany na smierc, jesli sedzia stwierdzil, iz „okazywane przez niego sklonnosci przestepcze sa tak gleboko zakorzenione, ze wyklucza to, aby kiedykolwiek stal sie uzytecznym czlonkiem spoleczenstwa”. Jednak nastepnego dnia, w tym samym sadzie, lojalny czlonek partii, ktory zastrzelil swoja zone za obrazliwa uwage, mogl dostac co najwyzej wyrok z zawieszeniem.
Stiefel nie mogl sobie pozwolic na kolejne aresztowanie. Odsiedzial dziewiec lat w Spandau za napad na bank. Nie mial innego wyboru: musial wspolpracowac z policja, o cokolwiek go prosila: jako donosiciel, prowokator albo specjalista od otwierania sejfow. Ostatnio prowadzil warsztat zegarmistrzowski w Wedding i przysiegal, ze zerwal z dawnymi nawykami — w co trudno bylo uwierzyc, kiedy patrzylo sie na niego teraz. Przytknal stetoskop do drzwi sejfu i zaczal powoli przesuwac tarcze. Z zamknietymi oczyma przysluchiwal sie cichemu odglosowi obracajacego sie bebna.
Szybciej, Willi. March zatarl dlonie. Palce zdretwialy mu z przejecia.
— Jezu Chryste — szepnal bezglosnie Jaeger. — Mam nadzieje, ze wiesz, co robisz.
— Wyjasnie ci pozniej.
— Mozesz sobie darowac. Juz ci powiedzialem: nie chce nic wiedziec.
Stiefel wyprostowal sie i przeciagle westchnal.
— Jedynka — powiedzial. Jedynka byla pierwsza cyfra kombinacji.
Max, podobnie jak Stiefel, zerkal co jakis czas na Charlotte Maguire. Siedziala skromnie na pozlacanym krzesle z rekoma skrzyzowanymi na piersiach.
— Zeby sprowadzic tutaj cudzoziemke! Jezu Chryste!
— Szostka.
I tak to szlo, z szybkoscia jednej cyfry na pare minut, dopoki o godzinie 11.35 Stiefel nie odwrocil sie do Xaviera.
— Kiedy urodzil sie wlasciciel? — zapytal.
— Dlaczego pytasz?
— Zaoszczedzi nam to czasu. Wydaje mi sie, ze szyfr oparty jest na jego dacie urodzenia. Do tej pory ustalilem jeden, szesc, jeden, jeden, jeden, dziewiec. Szesnastego listopada tysiac dziewiecset…
March zajrzal do swoich notatek.
— Tysiac dziewiecset drugiego.
— Zero dwa. — Stiefel obrocil dwa razy tarcze i usmiechnal sie. — Najczesciej sa to urodziny wlasciciela, urodziny Fuhrera albo Dzien Narodowego Przebudzenia — powiedzial, otwierajac drzwi.
Sejf byl niewielki: szescian o boku moze pietnastu centymetrow. Nie zawieral wcale banknotow ani bizuterii, ale wylacznie papiery, w wiekszosci stare. Xavier wyjal je na stolik i zaczal przerzucac, — Chcialbym juz odejsc, Herr Sturmbannfuhrer.
March zignorowal go. Zwiazane czerwona wstazka tytuly wlasnosci w Wiesbaden, dotyczace — sadzac na pierwszy rzut oka — rodzinnego domu. Certyfikaty gieldowe. Hoesch, Siemens, Thyssen. Firmy byly typowe, ale zainwestowane sumy wydawaly sie astronomiczne. Polisy ubezpieczeniowe. Jedyny akcent osobisty: fotografia Marii Dymarski w kostiumie kapielowym z lat piecdziesiatych.
— No i sa tutaj! Ty cholerny, cholerny glupcze! — zawolal spod okna Jaeger.
Plac okrazalo jadace szybko, nie oznakowane szare BMW, a w slad za nim wojskowa ciezarowka. Oba pojazdy zatrzymaly sie, blokujac ulice, przy budynku. Z samochodu wyskoczyl mezczyzna w spietym paskiem skorzanym plaszczu. Opuszczono klape i ze skrzyni ciezarowki zaczeli wyskakiwac umundurowani, uzbrojeni w automaty esesmani.
— Szybciej! Szybciej! — wrzasnal Max. Zaczal popychac Charlie i Stiefla w strone drzwi.
Xavier przerzucal drzacymi palcami pozostale papiery. Nie podpisana, nie zalepiona blekitna koperta. Bylo w niej cos ciezkiego. Zajrzal do srodka, zobaczyl wykaligrafowany naglowek banku — Zaugg Cie, Bankiers — i wetknal koperte do kieszeni.
Odezwal sie brzeczyk przy domofonie. Dzwonil dlugimi niecierpliwymi seriami.
— Musza wiedziec, ze tu jestesmy!
— Co teraz? — zapytal Jaeger.
Stiefel zrobil sie caly szary. Amerykanka stala w miejscu. Chyba nie zdawala sobie sprawy z niebezpieczenstwa.
— Do piwnicy! — krzyknal March. — Moze nas nie zauwaza. Wsiadajcie do windy.
Pozostala trojka wybiegla z mieszkania. Xavier wetknal papiery z powrotem do sejfu, zatrzasnal drzwiczki, przesunal tarcze i umiescil na swoim miejscu lustro. Zabraklo czasu, zeby zrobic cos ze zlamana pieczecia przy drzwiach. Trzymali dla niego winde. Wslizgnal sie do srodka i ruszyli w dol.
Trzecie pietro, potem drugie…
March modlil sie, zeby winda nie zatrzymala sie na parterze. Nie zrobila tego. Drzwi otworzyly sie w piwnicy. Nad glowami slyszeli stukajace po marmurowej posadzce obcasy szturmowcow.
— Tedy! — Poprowadzil ich w strone schronu. Krata od otworu wentylacyjnego stala oparta o sciane tam, gdzie ja zostawil.
Stieflowi nie trzeba bylo nic mowic. Podbiegl do szybu, podniosl swoja torbe i wrzucil ja do srodka. Potem chwycil sie cegiel i szurajac nogami po gladkiej scianie, probowal bezskutecznie podciagnac sie do gory.
— Pomozcie mi — rzucil przez ramie. Xavier i Max zlapali go za nogi i podniesli. Maly czlowieczek wsunal sie glowa naprzod do dziury i zniknal.
Uslyszeli dzwonek i szuranie butow po betonie. Esesmani odnalezli wejscie do piwnicy.