Wyciagnal z kieszeni scyzoryk i przecial pekaty plastikowy worek. Zawartosc wysypala sie niczym wnetrznosci na podloge.
Nie obchodzila go sprawiedliwosc losu. Jedyne, czego chcial, to sie dowiedziec, w jaki sposob pomiedzy polnoca a dziewiata rano Globus odkryje, ze Luther nie zginal.
Amerykanie!
Rozdarl resztki polietylenu.
Ubranie smierdzialo kalem, moczem, wymiotami i potem — wszystkim, co moze wydzielac ludzkie cialo. Bog jeden wiedzial, jakie gniezdzily sie w nim pasozyty. March sprawdzil kieszenie. Byly puste. Swedzialy go rece. Nie powinien tracic nadziei. Kwit z przechowalni bagazu jest bardzo maly — zwiniety w rolke nie przekracza wielkosci zapalki; z latwoscia mozna go ukryc, robiac naciecie w kolnierzu palta. Prul scyzorykiem lepiaca sie od skrzeplej krwi podszewke dlugiego brazowego plaszcza; palce mial brunatne i sliskie.
Nic. Wszystkie przedmioty, ktore jak wynikalo z jego doswiadczenia, nosza przy sobie na ogol wloczedzy — kawalki papieru i sznurka, guziki, papierosowe pety — zostaly juz usuniete. Gestapowcy starannie przeszukali cale ubranie. Oczywiscie, ze to zrobili. Byl glupcem, sadzac, ze jest inaczej. Zaczal
Po pewnym czasie podniosl sie znad sterty szmat, dyszac ciezko niczym morderca. A potem podniosl kawalek materialu i wytarl o niego rece i scyzoryk.
— Wiesz, co mysle? — powiedziala Charlie, kiedy wrocil z pustymi rekoma do samochodu. — Wydaje mi sie, ze w ogole niczego tutaj nie przywiozl z Zurychu.
Siedziala wciaz na tylnym siedzeniu volkswagena. March obrocil sie, zeby na nia spojrzec.
— Przywiozl cos. Na pewno. — Probowal ukryc ogarniajace go zniecierpliwienie; to nie byla przeciez jej wina. — Ale za bardzo sie bal, zeby to przy sobie nosic. Wiec oddal bagaz gdzies na przechowanie, dostal kwit… na lotnisku albo na dworcu… i mial zamiar pozniej go odebrac. Jestem tego pewien. Teraz ten bagaz albo przepadl na dobre, albo ma go w swoich rekach Globus.
— Nie. Posluchaj. Wczoraj, kiedy kontrolowano mnie na lotnisku, dziekowalam Bogu, ze powstrzymales mnie przed przywiezieniem tego obrazu do Berlina. Pamietasz te kolejki? Przeszukiwali wszystkie torby. W jaki sposob Luther moglby przemycic cokolwiek przez Zollgrenzschutz?
March zastanawial sie nad tym, masujac skronie.
— Trafne pytanie — przyznal w koncu. — Moze — dodal po chwili — najtrafniejsze, jakie kiedykolwiek slyszalem.
Na lotnisku Hermanna Goringa Hanna Reitsch nadal mokla na deszczu, gapiac sie zaczerwienionymi od rdzy oczyma w niebo.
— Lepiej zostan w samochodzie — powiedzial March. — Potrafisz prowadzic?
Kiwnela glowa.
— Jesli Flughafen Polizei kaze ci stad odjechac — powiedzial, rzucajac jej kluczyki na kolana — nie kloc sie, ale odjedz i za chwile przyjedz z powrotem. Nie przestawaj krazyc. Daj mi dwadziescia minut.
— A potem co?
— Nie wiem. — Wykonal nieokreslony gest reka. — Improwizuj.
Wszedl zdecydowanym krokiem do hali. Na wiszacym nad stanowiskami kontroli paszportowej duzym zegarze zmienily sie cyfry. 13.22. Obejrzal sie do tylu. Czas, w ktorym pozostawal na wolnosci, mogl prawdopodobnie mierzyc w minutach. A jesli Globus zarzadzil szerokie poszukiwania, byc moze w sekundach. Zaden obiekt w Rzeszy nie byl tak pilnie strzezony jak to lotnisko.
Nie przestawal myslec o siedzacym w jego mieszkaniu Krebsie i o Eislerze. „Kraza pogloski, ze zostales aresztowany…”
Mezczyzna z pamiatkowa torba z Soldaten Halle wydawal sie znajomy. Tajniak z Gestapo? Xavier nagle skrecil, kierujac sie w strone toalety. Stanal przy pisuarze, udajac, ze sie zalatwia, i nie spuszczal z oczu wejscia. Nikt sie nie pojawil. Kiedy wyszedl na zewnatrz, mezczyzna zniknal.
— Konczymy odprawe pasazerow odlatujacych rejsem Lufthansy numer dwiescie siedem do Tyflisu…
Podszedl do glownego stanowiska Lufthansy i pokazal jednemu ze straznikow swoja legitymacje.
— Chce mowic z waszym szefem bezpieczenstwa. To pilne.
— Moze go tu nie byc, Herr Sturmbannfuhrer.
— Niech pan go poszuka.
Straznika nie bylo bardzo dlugo. Na zegarze ukazala sie 13.27. 13.28. Moze dzwoni na Gestapo. 13.29. March wsunal reke do kieszeni i poczul pod palcami chlodny metal lugera. Lepiej zginac na miejscu, niz czolgac sie pozniej po kamiennej podlodze w kazamatach przy Prinz-Albrecht Strasse, wypluwajac w dlon wlasne zeby.
13.30.
Straznik powrocil.
— Prosze tedy, Herr Sturmbannfuhrer.
Friedman wstapil do berlinskiej Kripo w tym samym czasie co March. Opuscil ja piec lat pozniej, tuz przed wszczeciem przeciwko niemu dochodzenia o korupcje. Teraz nosil recznie szyte angielskie garnitury, palil wolne od cla szwajcarskie cygara i zarabial piec razy tyle co w policji dzieki kombinacjom, o ktore go wszyscy podejrzewali, ale ktorych nikt nie potrafil udowodnic. Byl ksieciem handlarzy; lotnisko stanowilo jego male skorumpowane dominium.
Kiedy uswiadomil sobie, ze March nie przyszedl, zeby go przesluchac, ale prosic o wyswiadczenie przyslugi, jego radosc nie miala granic. Nie tracac doskonalego humoru prowadzil Marcha dlugim przejsciem, ktore wiodlo od budynku lotniska.
— Jak sie miewa Jaeger? Dalej taki z niego balaganiarz? A Fiebes? Nadal skreca sie, ogladajac zdjecia aryjskich panienek i ukrainskich sprzataczek? Och, jak mi was wszystkich brakuje, nie masz pojecia. Jestesmy na miejscu. — Friedman przelozyl cygaro z dloni do ust i przekrecil klamke poteznych drzwi. — Sezamie, otworz sie!
Metalowe drzwi odsunely sie ze zgrzytem, odslaniajac niewielki hangar wypelniony zgubionym i porzuconym bagazem,
— Nie wyobrazasz sobie, jakie rzeczy potrafia zgubic ludzie — rzekl Friedman. — Mielismy tu kiedys nawet zywego leoparda.
— Leoparda? Kota?
— Zdechl. Jakis leniwy sukinsyn zapomnial go nakarmic. Wyszlo z niego calkiem niezle futro. — Friedman rozesmial sie i strzelil z palcow. Z mroku wynurzyl sie stary mezczyzna. Mial slowianskie rysy, spadziste ramiona i szeroko osadzone, przestraszone oczy.
— Wyprostuj sie, czlowieku. Okaz szacunek! — Friedman pchnal starego, ktory zatoczyl sie do tylu. — Sturmbannfuhrer jest moim przyjacielem. Czegos szuka. Powiedz mu, March.
— Chodzi o walizke, byc moze torbe. Zostawil ja w poniedzialek, trzynastego kwietnia, pasazer ostatniego wieczornego lotu z Zurychu. W samolocie albo przy odbiorze bagazu.
— Zrozumiales? — Slowianin kiwnal glowa. — No to ruszaj! — Stary odszedl, powloczac nogami, a Friedman dotknal wymownym gestem ust. — Niemowa. Odcieto mu jezyk podczas wojny. Idealny pracownik! — Rozesmial sie i poklepal Marcha po ramieniu. — No. Jak leci?
— Nie narzekam.
— W cywilnych ciuchach. Podczas weekendu. To musi byc jakas grubsza afera.
— Calkiem mozliwe.
— Chodzi o tego Martina Luthera? — March nie odpowiedzial. — A wiec ty takze stales sie niemowa. Rozumiem. — Friedman strzasnal popiol z cygara na czysta podloge. — Nie musisz mowic nic wiecej. Ktos zesral