sie w portki. Tak?
— Nie rozumiem.
— Tak mowia o tym ludzie z Zollgrenzschutz. Ktos ma zamiar wwiezc cos, czego nie powinien. Podchodzi do kontroli celnej, widzi straznikow i zaczyna srac w gacie. Rzuca to, co przywiozl, i wieje.
— Ale to chyba wyjatkowa sytuacja? Nie sprawdzacie przeciez codziennie wszystkich pakunkow?
— Tylko w tygodniu poprzedzajacym urodziny Fuhrera.
— A zgubiony bagaz? Otwieracie go?
— Tylko jesli wyglada na wartosciowy! — Friedman ponownie sie rozesmial. — Nie. Zartuje. Nie marny tylu ludzi. Tak czy owak wszystko przeswietlamy. Pamietasz: zadnej broni, zadnych materialow wybuchowych. A potem zostawiamy bagaz tutaj, czekajac, az ktos sie zglosi. Jesli nikt nie pojawi sie w ciagu roku, otwieramy walizki i patrzymy, co w nich mamy.
— Przypuszczam, ze mozna sobie za to sprawic pare godziwych garniturow.
— Co? — Friedman strzepnal wyimaginowany pylek z rekawa. — Chodzi ci o te szmaty? — Obejrzal sie, slyszac za soba szuranie stop. — Wyglada na to, ze masz szczescie, March.
W ich strone szedl, niosac w reku torbe, niemy magazynier. Friedman odebral ja i zwazyl w dloni.
— Calkiem lekka. Na pewno nie zloto. Co twoim zdaniem moze byc w srodku, March? Narkotyki? Dolary? Kontrabanda ze Wschodu? Mapa wyspy skarbow?
— Chcesz ja otworzyc? — March dotknal pistoletu w kieszeni. W razie potrzeby zdecydowany byl go uzyc. Friedman sprawial wrazenie wstrzasnietego.
— Wyswiadczam ci uprzejmosc. Jak przyjaciel przyjacielowi. Co jest w srodku, to twoja sprawa. — Podal torbe Marchowi. — Nie zapomnisz o tym, prawda? Ze oddalem ci przysluge. Ktoregos dnia ty zrobisz dla mnie to samo. Jak towarzysz towarzyszowi…
Torba przypominala lekarski sakwojaz; miala wzmocnione mosiadzem narozniki, ciemne grube szwy i masywny, matowy ze starosci zamek. Brazowa skora byla podrapana i wyblakla, a wytarty przez lata noszenia uchwyt gladki niczym kamien w potoku — wydawal sie prawie przedluzeniem reki. Torba miala swiadczyc o niezawodnosci, profesjonalizmie i dyskretnym bogactwie. Wykonano ja z cala pewnoscia przed wojna, byc moze nawet pierwsza — zeby sluzyla kilku pokoleniom. Byla solidna i duzo warta.
Wszystko to March uswiadomil sobie w drodze powrotnej do volkswagena. Szedl omijajac posterunki Zollgrenzschutzu: kolejna uprzejmosc ze strony Friedmana.
Charlie rzucila sie na torbe niczym dziecko na urodzinowy prezent.
Zaklela szpetnie, stwierdzajac, ze jest zamknieta. Kiedy wyjechali z terenu lotniska, pogrzebala w swojej wlasnej torebce i wydobyla z niej nozyczki do paznokci. Dlubala nimi desperacko w zamku, rysujac bezskutecznie mosiadz.
— Tracisz tylko czas — stwierdzil Xavier. — Musze wylamac zamek. Poczekaj, az zajedziemy na miejsce. Potrzasnela sfrustrowana glowa.
— Jakie miejsce?
Przesunal dlonia po wlosach.
Trafne pytanie.
W miescie zajete byly wszystkie hotele. Bristol przy Unter den Linden, Kaiserhof przy Mohren Strasse i Eden z umieszczona na dachu kawiarnia — wszystkie przestaly przyjmowac rezerwacje juz przed miesiacem. W gigantycznych hotelach z tysiacami miejsc i otaczajacych kolejowe dworce malych pensjonatach roilo sie od mundurow. Nie tylko SA, SS, Luftwaffe, Wehrmachtu, Hitlerjugend i Bund deutscher Madel, ale rowniez wielu innych organizacji: Narodowosocjalistycznego i Cesarskiego Stowarzyszenia Wojennego, Niemieckiego Zakonu Sokolow i Szkol Narodowosocjalistycznego Przywodztwa…
Przed najbardziej znanym i luksusowym berlinskim hotelem — polozonym na rogu Pariser Platz i Wilhelm Strasse Adlonem — tlum nacieral na metalowe bariery, chcac chocby przez chwile rzucic okiem na slynne osobistosci — filmowego gwiazdora, slawnego pilkarza i partyjnego satrape — ktore pojawily sie w miescie na urodziny Fuhrera. Kiedy Charlie i Xavier przejezdzali obok hotelu, przed glownym wejsciem zatrzymal sie mercedes. Czarne mundury pasazerow zalalo swiatlo setek fleszy.
March zjechal z placu w Unter den Linden, skrecil w lewo, a potem w prawo w Dorotheen Strasse. Zaparkowal obok pojemnikow na smieci, na tylach Prinz Friedrich Karl Hotel. To tutaj wlasnie, przy sniadaniu z Rudim Halderem, zaczela sie tak naprawde cala ta historia. Kiedy to bylo? Nie potrafil sobie przypomniec.
Dyrektor hotelu odziany byl w staroswiecki czarny tuzurek oraz prazkowane spodnie i do zludzenia przypominal zmarlego prezydenta Hindenburga. Na widok Xaviera wybiegl zza biurka, gladzac swoje pokazne biale bokobrody, tak jakby to byly domowe zwierzatka.
— Sturmbannfuhrer March, co za radosc! Co za radosc! Po cywilnemu!
— Dzien dobry, Herr Brecker. Mam prosbe. Musze wynajac pokoj.
Hotelarz podniosl zmartwiony rece.
— To niemozliwe. Nawet dla tak szanowanego klienta jak pan.
— Niech pan nie odmawia, Herr Brecker. Wystarczy pokoik na poddaszu, jakis skladzik. Odda pan Reichskriminalpolizei olbrzymia przysluge…
Stare oczy dyrektora zlustrowaly jego bagaz i zatrzymaly sie na Charlie. Pojawil sie w nich blysk zrozumienia.
— A to jest zapewne Frau March…?
— Niestety nie. — March wzial Breckera pod ramie i odprowadzil w kat sali, gdzie obserwowal ich podejrzliwym wzrokiem starszy recepcjonista. — Ta mloda osoba jest w posiadaniu bardzo waznych informacji, ale pragniemy ja przesluchac… jak mam to wyrazic?
— W zacisznym
— Rozumiem. — Hotelarz spojrzal na pieniadze i oblizal jezykiem wargi. — A poniewaz cala sprawa otoczona jest najscislejsza tajemnica, z pewnoscia bedzie pan wolal, abysmy omineli pewne formalnosci. Na przyklad wpis do ksiegi.
March przestal liczyc, wepchnal caly rulon banknotow w spocone rece dyrektora i zacisnal na nim jego palce.
W zamian za doprowadzenie sie do bankructwa Xavier dostal polozony na poddaszu pokoik pomywaczki, do ktorego wchodzilo sie po rozklekotanych schodach z trzeciego pietra. W ciagu pieciu minut, ktore spedzili w recepcji, wyproszono dziewczyne z jej klitki i polozono swieza posciel na lozko. March odrzucil skladane kilkakrotnie przez pana Breckera oferty wlasnorecznego zaniesienia ich bagazu, ignorujac rowniez lubiezne spojrzenia, ktorymi stary satyr obdarzal Charlie. Poprosil jednak o dostarczenie im na gore chleba, sera, szynki, owocow i dzbanka czarnej kawy, co dyrektor zobowiazal sie uczynic osobiscie. Xavier kazal mu zostawic tace na korytarzu.
— To nie jest Adlon — powiedzial, kiedy zostali sami. W malym pokoiku nie bylo czym oddychac. Wydawalo sie, ze cale hotelowe cieplo zgromadzilo sie za kaflami, ktorymi wylozone byly sciany.
March wdrapal sie na krzeslo, otworzyl na osciez lufcik i zeskoczyl w chmurze kurzu na podloge.
— Kto mowil cos o Adlonie? — zapytala, obejmujac go ramionami i calujac mocno w usta.
Dyrektor zostawil tace, tak jak sie umowili, przed drzwiami. Wspinaczka po schodach prawie go wykonczyla. Xavier przysluchiwal sie przez grube na trzy centymetry drewniane drzwi jego chrapliwemu oddechowi, a potem oddalajacym sie krokom. Odczekal jeszcze troche, zeby upewnic sie, ze stary zszedl na dol, i dopiero wtedy zabral tace i postawil ja na odrapanej toaletce. Poniewaz w drzwiach nie bylo zamka, podstawil pod klamke krzeslo.
Polozyl torbe Luthera na twardym drewnianym lozku i wyjal z kieszeni scyzoryk.
Zamek zostal tak zaprojektowany, zeby oprzec sie i tej probie. Poddal sie dopiero po pieciu minutach krecenia i podwazania, podczas ktorych zlamalo sie male ostrze scyzoryka. March otworzyl torbe.
Znowu owional go zapach papieru — stechly odor dlugo zamknietej szafki albo szuflady biurka, zmieszany z wonia oleju do maszyn. I cos jeszcze: zapach srodkow antyseptycznych i lekarstw.