kompletnie wypluci i spia gdzies w przyczepach.
— Jestes pewna? Liczyl ich ktos?
— Straznicy nie pili i stanowczo twierdza, ze nikt stad nie wyszedl, wiec chyba wszystko jest w porzadku.
Barney spojrzal na rzad pograzonych w glebokim milczeniu pojazdow i wzruszyl ramionami.
— No coz, mysle, ze na razie to wystarczy. Po przybyciu na miejsce urzadzimy apel i ewentualnie wyslemy kogos z powrotem po tych, ktorzy gdzies sie zawieruszyli. Reszta niech spi w czasie podrozy to bedzie najlepsze wyjscie. Ty tez sie troche przespij. Dobrze to ci zrobi, bylas na nogach cala noc.
— Dziekuje, bosmanie. Gdyby mnie pan potrzebowal — jestem w przyczepie numer dwanascie.
Zza uchylonych drzwi studio dobiegaly odglosy goraczkowej krzataniny. Ekipa ciesielska konczyla wlasnie montaz ostatnich elementow platformy czasu. Barney zatrzymal sie tuz przy wejsciu i zapalil papierosa. Staral sie wzbudzic w sobie choc cien entuzjazmu do tej tandetnie skleconej konstrukcji, ktora miala przeniesc cale to towarzystwo na Orkneye.
Zespawana scisle wedlug wskazowek profesora, prostokatna stalowa rame pokryto czyms w rodzaju podlogi z grubej, nie heblowanej tarcicy. Gdy tylko pierwszy jej fragment byl gotow, wzniesiono na nim zaopatrzone w okna pomieszczenie, w ktorym profesor Hewett zainstalowal swoj znacznie rozbudowany Vremiatron i jego obecna wersja zdawala sie byc znacznie bardziej obrosnieta girlandami kabli i polyskujacymi gniazdami cewek niz pierwowzor), a takze potezny generator, napedzany silnikiem Diesla. Do podstawy calej konstrukcji przymocowano co najmniej dwa tuziny starych opon samochodowych, by zlagodzic ewentualny wstrzas przy ladowaniu. Po obydwu stronach platformy bieglo ogrodzenie z grubych, metalowych rur. Wszystko to wyznaczalo granice generowanego przez Vremiatron pola riasowego. Calosc wygladala tak licho i nietrwale, ze Barney uznal, iz najlepsze co moze uczynic, to starac sie jak najmniej o tym wszystkim myslec.
— Wlaczamy! — oznajmil profesor Hewett, gramolac sie zza swego dziela z dymiaca lutownica w reku, po czym pociagnal ku sobie jakis lewar. Silnik jeknal, kaszlnal, wyplul klab niebieskawych spalin, w koncu, zlapawszy wreszcie oddech, rozpoczal swoj zwyczajny, dudniacy zywot.
— Jak idzie, profesorze? — krzyknal Barney przez otwarte drzwi. Hewett odwrocil sie i zamrugal oczyma w jego strone.
— Dzien dobry, panie Hendrickson. Domyslam sie, ze pyta pan o stan mojego Vremiatronu model II. Mam niewatpliwy zaszczyt zapewnic pana, ze dziala bez zarzutu. Jestem gotow do podjecia operacji w dowolnym momencie. Wszystkie obwody sprawdzone i jesli tylko pan jest gotow — wszystko inne rowniez.
Barney spojrzal na stolarzy, ktorzy przybili wlasnie ostatni kawalek deski i teraz pospiesznie uprzatali platforme, skopujac na podloge niepotrzebne juz drewniane odpadki.
— Ruszamy natychmiast — o ile zdolal pan rozwiazac jakos ten problem z droga powrotna. Hewett pokrecil przeczaco glowa.
— Dokonalem wielu eksperymentow z Vremiatronem, by sprawdzic, czy da sie przelamac te bariere. Niestety, to niemozliwe. Podczas cofania sie w czasie przecinamy luk continuum, zuzywajac energie na to, by wygiac linie naszego czasu poza linie czasu ziemskiego. Podroz powrotna, po wizycie w przeszlosci, bez wzgledu na to, jak dlugo ona trwala, jest wstecznym przesuwaniem sie wzdluz tego samego wektora czasowego. W tym sensie podroz powrotna mozna okreslic jako endotemporalna, polegajaca na absorpcji energii czasu, zas ruch stad, wlecz w czasie, jest egzotemporalny. A zatem nie mamy wiecej szans na powrot do jakiegos momentu w czasie, wczesniejszego od chwili, w ktorej opuscilismy wektor czasu swiata, niz upuszczona pilka na to, ze odbijajac sie wzleci powyzej punktu, z ktorego spadla. Rozumie pan?
— Ani slowa. Nie moglby pan sprobowac jeszcze raz — tym razem juz po angielsku?
Profesor Hewett podniosl kawalek czystej sosnowej deski, poslinil koniuszek olowka i narysowal na niej prosty diagram:
— Prosze sie temu przypatrzec i wszystko natychmiast stanie sie jasne. Linia A'Z' jest linia czasu ziemskiego — A' oznacza przeszlosc, Z' — przyszlosc. Punkt B reprezentuje nasza terazniejszosc, nasze „teraz” w czasie. Prosta AZ jest linia czasu Vremiatronu, inaczej mowiac nasza wlasna linia czasu, wzdluz ktorej bedziemy sie przesuwac. Musi pan zauwazyc, ze opuszczamy linie czasu swiata w punkcie B, dzis, i luk cofa sie poprzez continuum pozaczasowe by osiagnac, powiedzmy, rok 1000 n.e. w punkcie C. A zatem luk BC to nasza podroz. W punkcie C wkraczamy z powrotem w linie czasu ziemskiego i pozostajemy w niej przez pewien okres, poruszajac sie zgodnie z kierunkiem jej biegu. Ten okres wyraza sie odcinkiem CD. Nadaza pan?
— Jak dotad, tak — Barney przesunal koniuszkiem palca wzdluz nakreslonych linii. — Niech pan mowi dalej, dopoki jeszcze cokolwiek rozumiem.
— Oczywiscie. Teraz, niech pan zwroci uwage na luk DE — nasza podroz powrotna, do jakiegos momentu w czasie, byc moze jedynie ulamka sekundy od chwili, w ktorej wyruszylismy to znaczy od punktu B. Nigdy jednak nie bedzie mozna wyladowac przed nim, przed punktem B. Ten wektor nalezy odczytywac zawsze BE — nigdy EB.
— Dlaczego?
— Ciesze sie, ze zadal pan to pytanie, w nim bowiem tkwi istota zagadnienia. Prosze spojrzec jeszcze raz na wykres. Niech pan zwroci uwage na punkt K. Jest to moment przeciecia sie luku BC z lukiem DE. Ten punkt musi istniec — w przeciwnym wypadku powrot — bylby niemozliwy. K jest punktem wymiany energii, punktem, w ktorym wektory czasu rownowaza sie. Gdyby umiescil pan punkt E pomiedzy punktami D i B obydwie krzywe nie przecielyby sie, bez wzgledu na to jak blisko siebie by przebiegaly rownowaga energetyczna uleglaby zachwianiu i sama podroz w ogole nie moglaby sie odbyc.
Barney sciagnal drzwi i potarl bolace czolo.
— Wszystko to zatem sprowadza sie do stwierdzenia, ze nie mozemy powrocic do momentu wczesniejszego niz ten, z ktorego wyruszylismy?
— Dokladnie tak.
— Zatem caly czas, ktory zuzylismy w tym tygodniu, umknal nam bezpowrotnie?
— Najzupelniej slusznie.
— I jezeli chcemy skonczyc film do godziny dziesiatej rano w poniedzialek, musimy cofnac sie w przeszlosc i pozostac w niej dopoty, az wszystko bedzie zrobione?
— Nawet ja nie potrafilbym wyrazic tego lepiej.
— A zatem ruszajmy z tym calym cyrkiem, bo jest juz prawie sobota rano. Stolarze juz skonczyli. Czas zaczynac.
Pierwszym pojazdem w defiladzie uspionych samochodow byl jeep. Tex pochrapywal na przednim siedzeniu — na tylnym drzemal Dallas. Barney wszedl do szoferki i wlaczyl klakson. Niemal w tej samej chwili zorientowal sie, ze patrzy wprost w czarny otwor lufy ogromnego szesciostrzalowca, spoczywajacego w drzacej dloni Texa.
— Boli mnie glowa i nie zycze sobie, by pan tak postepowal — wymamrotal ochryple Tex i z wyrazna niechecia wsunal rewolwer z powrotem do kabury.
— Cos jestesmy niezdrowi dzis z rana, co? Przyda sie wam troche swiezego powietrza. Ruszamy! odparl Barney.
Tex zapuscil silnik. Dallas zataczajac sie z lekka wlazl na platforme i spuscil na dol prowizoryczny, metalowy trap, po ktorym wjechal jeep.
— To wszystko, co bedzie nam potrzebne w pierwszym etapie — zadecydowal Barney. — Prosze nas zabrac; profesorze w to samo miejsce, na ktorym ladowalismy poprzednio, z tym ze osiem tygodni pozniej.
Profesor, mruczac cos pod nosem wcisnal kilka guzikow i uruchomil Vremiatron. Model II byl znacznym krokiem naprzod w porownaniu z prototypem. Wystepujace poprzednio objawy: mdlosci; wrazenie czynnego udzialu w egzekucji na krzesle elektrycznym itp. zostaly zredukowane do pojedynczego, krotkiego wstrzasu wszystkich receptorow zmyslowych — tak jakby pasazerowie byli strunami szarpnietej niewidzialna reka harfy. Zreszta nawet to wrazenie minelo nieomal zanim sie pojawilo. Studio zniknelo. Jego miejsce zajelo czyste, ostre, powietrze przesycone drobinkami soli. Tex jeknal cicho i zasunal zamek blyskawiczny kurtki.
— Tam! Ta laka wyglada zupelnie przyzwoicie — Barney wskazal reka na zupelnie rowny kawalek gruntu, dochodzacy do plazy. — Zawiez nas tam, Tex, a ty, Dallas, zostaniesz z profesorem.
Jeep, grzeznac, pial sie po zboczu, prowadzony przez Texa na wspomaganym pierwszym biegu. Silnik z hukiem wyrzucal kleby spalin, podrywajac do lotu czarnoglowe mewy, ktore skrzeczac unosily sie nad ich