— SHEP, COS TY ZROBIL FREDDYEMU? (WYSZCZERZONE ZEBY TRUPA). — ZNOKAUTOWALEM GO.

— MOWILES, ZE MIAL PRZY SOBIE BRON. — MIAL. ZABRALEM JA ZE SOBA.

— (FREDDY W TRUMNIE, Z ZAKRZEPLYM NA TWARZY POLUSMIESZKIEM, Z GIGANTYCZNYCH ROZMIAROW LILIA MIEDZY ZLOZONYMI REKAMI).

— NIE, NIE TAK (FREDDY Z WYTRZESZCZONYMI ZE ZDUMIENIA OCZAMI, ZAKRWAWIONYM NOSEM I KROSTOWATA TWARZA W PLASTRACH).

Siedzieli w milczeniu i sluchali. Krzyki pogoni ucichly, rozlegl sie trzask zamykanych drzwiczek, a nastepnie szum oddalajacych sie pojazdow.

— TERAZ?

— POCZEKAJMY JESZCZE — odparla Harriet. — PRZYJECHALY TRZY SAMOCHODY, A ODJECHALY TYLKO DWA. JEDEN CIAGLE TAM JEST (RZAD OGROMNYCH, PODSLUCHUJACYCH USZU). SA PRZEKONANI, ZE POJECHALISMY W GORE WAWOZU I NIE WIEDZA TERAZ, CO SADZIC O NASZYM ZNIKNIECIU. JEST TO (OTWARTE SIDLA Z NAJEZONYMI ZFBAMI). LICZA, ZE DAMY SIE NABRAC NA TEN TRICK Z SAMOCHODAMI.

Czekali. Gdzies z ostepow lesnych dobiegl ich przenikliwy krzyk szopa, potem kwilenie ptakow, rozbudzonych przez jakiegos nocnego intruza.

— ISTNIEJE TYLKO JEDNO MIFJSCE, GDZIE BYLBYS BEZPIECZNY — stwierdzila Harriet. — JEZELI CHCESZ, MOZEMY TAM POJECHAC.

— GDZIEKOLWIEK. NIE MAM ZADNEGO WYBORU.

— COS NIECOS SLYSZALEMZ TEGO, JAK JEST TAM, NA ZEWNATRZ?

— W NIEKTORYCH MIASTACH USTAWIANE SA SPECJALNE ZNAKI (TABLICA OGLOSZENIOWA ZE SLOWAMI: DLA DEWIATOW KLIMAT TU NIE ZDROWY). MAJA WIELE UPRZEDZEN. SA NIETOLERANCYJNI. SPOTKASZ TAM (BRODACI, STARODAWNI KAZNODZIEJE WALACY PIESCIA W PULPIT AMBONY, MEZCZYZNI UBRANI W KOSZULE POKUTNE, Z TWARZAMI UKRYTYMI ZA MASKAMI, ZE SZNUREM I PLETNIA W REKACH, WYSTRASZENI LUDZIE KLECZACY PRZED SYMBOLICZNA KORONA CIERNIOWA). To wstyd i hanba naszych czasow — dodala spiewnym szeptem Harriet.

Wreszcie i ten trzeci, pozostawiony przez ludzi Fishhooka; samochod odjechal. Sluchali oddalajacego sie warkotu silnika.

— Dali za wygrana — z ulga w glosie odezwala sie Harriet. — Mozliwe zreszta, ze zostawili tam kogos na czatach. Ale nie mamy wyboru. Ruszamy.

Wlaczyla silniki i dysze odrzutowe. Samochod ruszyl z zapalonymi reflektorami, wciaz wzdluz wyschlego potoku. Teren coraz bardziej nabieral charakteru wysokogorskiego. W pewnej chwili koryto strumienia zniknelo gdzies w ciemnosci. Zdani juz byli wylacznie na orientacje dziewczyny.

Nagle w stromym skalistym zboczu pojawila sie waska, piarzysta rynna pnaca sie ostro w gore. Dalsza droga prowadzila tym wlasnie zlebem.

Rynna konczyla sie raptownie waska poleczka. Nad nimi pietrzyl sie juz tylko chaos urwistych, czarnych skal. Ponizej, prawie pionowe zbocze opadalo zawrotnie w dol, tworzac czarna, grozna otchlan. Blaine'owi zdawalo sie, ze pokonanie tej ostatniej przeszkody trwa cale wieki.

W pewnej chwili przez uchylone okienko wtargnal do wnetrza samochodu zimny powiew o lekko gorzkawym zapachu. I oto wylonil sie przed nimi rozlegly plaskowyz skapany w strumieniach ksiezycowego swiatla.

Harriet zatrzymala woz i ciezko opadla na oparcie fotela. Blaine dlugo grzebal w kieszeni, zanim wydobyl z niej barwne, plaskie pudelko. Zajrzal do srodka. Pozostal w nim juz tylko jeden niemilosiernie wygnieciony papieros. Ostroznie rozprostowal go i wygladzil, po czym zapalil. Wysiadl z auta. Odetchnal kilkakrotnie pelna piersia i obchodzac pojazd podszedl do Harriet. Wsunal przez okienko dlon z papierosem, wtykajac go w usta dziewczyny. Zaciagnela sie bardzo gleboko.

— Granica jest tam, przed nami — powiedziala. — Teraz ty siadaj za kierownica. Najblizsze piecdziesiat mil to plaski i latwy teren. Po drodze jest male miasteczko. Tam zatrzymamy sie na sniadanie.

7.

Wokol samochodu klebil sie gesty tlum mieszkancow miasteczka. Ludzie szeptali cos goraczkowo miedzy soba, a w ich oczach malowal sie gniew zmieszany z odraza i strachem.

Blaine i Harriet stali przyparci do muru budynku, w ktorym miescila sie restauracja i obserwowali z rosnacym niepokojem gestniejaca wokol nich cizbe. A przeciez jeszcze przed chwila, w czasie sniadania, wszystko bylo w porzadku. Nikt nie zwracal na nich uwagi, nikt ich nie zaczepial, nie odzywal sie do nich, nikt sie nie gapil na dwoje przybyszow. Wszystko bylo normalnie.

— Czyzby sie czegos domyslali? — sciszonym glosem zapytal Blaine.

— Skad moge wiedziec — wzruszyla ramionami Harriet.

— Czyzby celowo zdjeli znak?

— Mozliwe. Ale nie sadze. Rownie dobrze mogl sam spasc. Albo w ogole nigdy go nie bylo. Nie wszedzie je wieszaja. Ostatecznie jest to troche wyzywajace…

— Ale spojrz na te dwie dziewczyny. Spogladaja na nas wojowniczo i…

— Eeee, jestes przewrazliwiony — probowala sie rozesmiac.

— Moze — odparl z lekkim wahaniem Blaine.

— POSLUCHAJ MNIE TERAZ UWAZNIE, BLAINE. GDYBYSMY MUSIELI SIE ROZSTAC, JEDZ DO POLUDNIOWEJ DAKOTY, DO MIASTECZKA PIERRE (MAPA STANOW ZJEDNOCZONYCH Z NANIESIONA NAZWA MIASTECZKA OZNACZONEGO CZERWONA GWIAZDKA I Z PURPUROWA WSTEGA DROGI LACZACEJ TE MALENKA, PRZYGRANICZNA OSADE, W KTOREJ SIE ZNAJDOWALI, Z MIASTEM NAD SZEROKA MISSOURI).

— WIEM, GDZIE TO JEST — odparl Blaine.

— W PIERRE PYTAJ O MNIE. JEST TAM RESTAURACJA (FASADA BUDYNKU WZNIESIONEGO Z SUROWYCH KAMIENI, Z SZEROKIMI OKNAMI; W JEDNYM Z NICH UMOCOWANO INKRUSTOWANE SREBREM SIODLO, A NAD DRZWIAMI WEJSCIOWYMI ROZLOZYSTE ROGI LOSIA). W TEJ KNAJPIE ZNA MNIE PRAWIE KAZDY. TAM O MNIE PYTAJ. TAM CI POWIEDZA, GDZIE MNIE ZNALEZC.

— ALE CZY MUSIMY SIE ROZDZIELAC?

— MOZEMY BYC PO PROSTU DO TEGO ZMUSZENI.

— ZGODA. TAM WLASNIE BEDE CIE SZUKAL. POTRAFILAS TAK ZGRABNIE WYRWAC MNIE Z LAP FISHHOOKA, WIEC BEDE CI POSLUSZNY DO KONCA.

Wymiane ich mysli przerwal nagly tumult, ktory powstal w otaczajacym tlumie. W zbiegowisku narastal ponury, zlowrogi pomruk. Cizba zafalowala lekko jak gestwina trzcin pod wplywem podmuchu wiatru, a ze srodka parla do przodu, rozpychajac sie lokciami, obrzydliwa starucha. Wyczlapala na czolo tlumu.

Byla nieprawdopodobnie stara. Niechlujna i odrazajaca wiedzma. Jej skora byla jedna wielka zmarszczka, poczynajac od malpiej twarzy, przez rece, a na golych i zabloconych stopach konczac. Siwe i tluste, zlepione brudem, skoltunione wlosy porastaly jej czaszke gestymi kepkami. Gdy starucha wystapila przed tlum, ludzie ucichli, zamarli w bezruchu. Wiedzma uporczywie wpatrywala sie w Blaine'a. Po dlugiej jak wiecznosc chwili wzniosla chuda reke, ktorej zwiotczale i obwisle miesnie pokrywala sinawa skora. Pokrzywiony, koscisty paluch wycelowala w strone Blaine'a.

— To on — zaskrzeczala. — Ten, ktorego wskazuje. Jest w nim cos dziwacznego. Nie potrafie dostac sie do jego umyslu. Jego mozg jest jak lsniace, odbijajace zwierciadlo. On jest…

Reszta jej slow zginela w naglym zgielku, a tlum — niczym na umowione haslo — zaczal posuwac sie powoli, krok za krokiem, coraz scislejszym pierscieniem otaczajac Blaine'a i Harriet opartych o sciane budynku. W tym parciu naprzod dawalo sie wyczuc skrzetnie skrywane wahanie, jakby ludzi powstrzymywal irracjonalny lek, a zarazem jakis wewnetrzny przymus kazal im przezwyciezac ow strach isc do przodu.

Blaine wsunal ukradkiem dlon do kieszeni i zacisnal palce na chlodnej kolbie zdobycznego rewolweru. Natychmiast jednak cofnal reke i spuscil ja luzno wzdluz tulowia. Zdawal sobie bowiem sprawe, ze to nie jest zadne wyjscie z sytuacji. Uzycie broni, czy chocby tylko grozenie nia, pogorszyloby tylko ich polozenie.

Jednoczesnie doznal wstrzasu, gdyz uswiadomil sobie, ze byl od dluzszego czasu sam, byl tylko czlowiekiem. Rozowa Istota zniknela, nie czul delikatnego drzenia obcej swiadomosci w mozgu, drzenia

Вы читаете Czas jest najprostsza rzecza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату