Dosc tego — skarcil siebie Blaine, potrzasajac w zamysleniu glowa. Nie moge sobie pozwolic na jeszcze jeden, podobny wyskok. Jesli on mnie znowu opeta, nie wytrzymam. Zaczne gnac na oslep i wyc. I to bedzie naprawde moj koniec.

Dopiero teraz puscil zbawczy pien drzewa. Jeszcze dluga chwile stal chwiejnie na miekkich, niczym z waty nogach. Nawilgla potem koszula lepila sie do ciala, nieprzyjemnie ziebila skore, wywolujac dreszcze. Oddychal ciezko, jak po dlugim, wyczerpujacym wyscigu, jakby pluca wypelnial mu plynny olow.

Jak moge uciec, jak moge znalezc kryjowke? — zapytywal samego siebie. Jak moge uciekac majac caly czas w sobie tego malpiszona? Sytuacja jest wystarczajaco paskudna dla mnie samego, a tu jeszcze musze wlec za soba to przerazone, skamlace stworzenie.

Nie bylo jednak sposobu, by sie pozbyc balastu, wytrzasnac z mozgu obca swiadomosc. Obaj byli skazani na siebie i Blaine, we wlasnym juz interesie, musial dzialac tak, jakby ow upiorny bagaz nie istnial.

Ruszyl przed siebie, pozostawiajac drzewo daleko w tyle. Szedl teraz o wiele wolniej, jakby pod stopami mial nie wygladzone plyty trotuaru, lecz mialki i grzaski piach. Byl zmeczony i glodny. Wszak poza ta szklanka mleka po powrocie, od ponad trzydziestu godzin nie mial nic w ustach. A chociaz jego cialo przez caly ten czas spoczywalo w najglebszym, niczym nie zakloconym snie, to jednak trwalo to trzydziesci godzin.

Wlokl sie z glowa opuszczona nisko na piersi, pelna ponurych mysli. Szedl bez celu, bez zadnego konstruktywnego planu. Mijaly go w szalenczym pedzie limuzyny znaczace droge barwnymi pasmami. Docieral do jego uszu szum poduszek powietrznych i niski pomruk nuklearnych silnikow. Zatopiony w posepnych myslach Blaine nie zwracal na to uwagi. Podniosl twarz dopiero wtedy, gdy jedno z aut wyskoczylo naraz z pedzacego sznura pojazdow i zatrzymalo sie przy krawezniku, tuz przed nim.

— Shep! Shep, co za szczescie! — z auta wychylila sie rozesmiana twarz mezczyzny. — Shep, wlasnie cie szukalem i mialem nadzieje, ze w koncu cie dopadne.

Blaine'a ogarnela nagla panika, gdyz poczul, ze przerazony stwor znow zaczyna brac w nim gore. Z najwyzszym wysilkiem zapanowal nad intruzem, wpychajac go w najglebsze zakamarki czaszki.

— Freddy, kope lat! — silac sie na spokoj zawolal prawie normalnym glosem.

Byl to Freddy Bates, osobnik bez okreslonego zawodu i statusu spolecznego. Blaine jednak byl najglebiej przekonany, iz Bates reprezentuje nieoficjalnie jakas osobistosc lub firme; zreszta prawie kazdy w tym miescie okazywal sie byc w koncu czyims agentem lub reprezentantem. Freddy otworzyl drzwiczki samochodu.

— Wsiadaj — wykrzyknal. — Jedziemy na przyjecie!

To bedzie wlasnie to — blysnelo w glowie Blaine'owi. — To wlasnie jest najlepszy sposob na zmylenie tropu i wymkniecie sie z sieci zastawionej przez Fishhooka. Poszukujacym go agentom nawet za milion lat nie wpadnie do glowy szukac go wlasnie na glosnym w calym miescie party. Poza tym byla to wysmienita okazja do dyskretnego wsiakniecia w tlum i ulotnienia sie. Bedzie tam z pewnoscia masa osob i nikt nawet nie zauwazy kiedy i gdzie Blaine zniknie. Na pewno znajdzie jakis gotowy do jazdy samochod z kluczykami w stacyjce. No i znajdzie tam jedzenie, duzo jedzenia.

— Pospiesz sie — przynaglal Freddy. — Pospiesz sie, Charline czeka na nas.

Blaine wsliznal sie juz bez wahania do wnetrza pojazdu. Trzasnely zamykane drzwiczki i po chwili samochod wlaczyl sie w nurt pedzacych srodkiem jezdni aut.

— Mowilem Charline — paplal Freddy — ze przyjecie nie moze odbyc sie bez jakiejs duszy od Fishhooka. Dobrowolnie zaoferowalem sie dostarczyc jakas szyche…

— Alez ja nikim takim nie jestem — rozesmial sie Blaine.

— Jestes, jestes. Jestes jeszcze ciekawszy — zarliwie zapewnial Freddy. — Jestes badaczem, masz mase do opowiadania…

— Wiesz, ze nigdy nie opowiadamy.

— Wiem, wiem, tajemnica — Freddy klepnal go w kolano.

— Takie mamy przepisy — baknal Blaine.

— I slusznie. Nasze miasto jest tak rozplotkowane… Ale to glownie wasza wina. Sami stwarzacie wokol siebie aure tajemniczosci i sekretow. Ludzie tego nie lubia, ludzi to denerwuje, podnieca ich ciekawosc, powoduje tyle szumu i komentarzy. Tyle plotek…

— W dodatku nieprawdziwych lub monstrualnie przesadzonych.

— Raczej to drugie — pokiwal glowa Freddy.

Blaine nic nie odrzekl. Siedzial wtulony w siedzenie i wygladal przez okno. Patrzac na mijane ulice pelne swiatla, zgielku i ruchu, co chwile wznosil odruchowo oczy wyzej, ku gorujacemu nad miastem posepnemu kompleksowi Fishhooka: Ponownie — ktoryz to juz raz — zdumial sie, ze po tylu latach tam spedzonych wciaz jeszcze nie potrafil opanowac wzruszenia na mysl o znaczeniu i basniowej wrecz potedze tego miejsca.

Bo tutaj, wlasnie tutaj, znajduje sie rzeczywista stolica Ziemi — myslal Blaine. Tu bowiem — u Fishhooka — lezy cala nadzieja i przyszlosc swiata, tu bierze poczatek nic laczaca Ziemie z Kosmosem. A on, Blaine, opuszcza to miejsce. Absurdalne i przerazajace, ze wlasnie on, z cala swa miloscia i balwochwalczym wprost uwielbieniem dla tego miejsca, z cala wiara i czcia, ktorymi je otaczal, musi uciekac stad jak wyploszony zajac.

— Co wy z tym wszystkim robicie? — dobiegl go z polmroku glos Freddy'ego.

— Z czym?

— Z ta cala wiedza, pomyslami, koncepcjami, ktore przywozicie stamtad? — Nie wiem — odparl krotko Blaine.

— Cale zastepy naukowcow glowia sie z pewnoscia nad tym Technologowie usiluja opracowac rozwiazania i wdrozyc je do produkcji. Jak daleko — ty i tobie podobni — wyprzedzacie nas wszystkich? Milion lat?

— Kierujesz sie pod niewlasciwy adres — burknal Blaine. — Nie znam sie na tym. Po prostu wykonuje swoja prace. Jesli mowiac to chcesz mnie dotknac…

— Nie gniewaj sie, Shep. Ale wlasnie ten problem mnie nurtuje.

— Ciebie i miliony innych — kwasno odparl Blaine.

— Postaraj sie jednak spojrzec na to z mojego punktu widzenia — odezwal sie powaznie Freddy. Jestem calkowicie poza Fishhookiem. Nawet tam nie zagladam, choc juz tyle lat zyje w jego cieniu. Ale widze przeciez tego kolosa, ten wzor ludzkiej doskonalosci, niedosciglych i niewyobrazalnych zamierzen. I po prostu wam zazdroszcze; zazdroszcze tego, ze to wy tam jestescie, a nie ja. Czuje sie uposledzony, odsuniety na boczny tor, jestem obywatelem drugiej kategorii. To tyle ja. A inni? Czy dziwisz sie, ze tak was nienawidza?

— Nienawidza?

— Naprawde?

— Shep! — zarliwie wykrzyknal Freddy. — W jakim ty swiecie zyjesz? Rozejrzyj sie tylko wokol…

— Nie musze. Wiem wystarczajaco duzo. Pytam tylko: czy naprawde Fishhook jest tak znienawidzony?

— Sadze, ze tak — odparl w zamysleniu Freddy kiwajac glowa. — Tutaj, w miescie, moze nie. Tu panuje moda na Fishhooka, wszystko sie tutaj kreci wokol niego. Ale dalej, na prowincji… Ludzie naprawde boja sie Fishhooka. Nienawidza go, i wszystkiego, co ma z nim jakikolwiek zwiazek.

Blaine nie odrzekl nic. Zapatrzyl sie w okno. Ulice pustoszaly powoli, gasly swiatla, zmniejszal sie ruch. Jeszcze tylko centrum uslugowe i handlowe kipialo zyciem.

— Kto bedzie u Charline?

— Jak zwykle masa ludzi — wzruszyl ramionami Freddy. — Ogrod zoologiczny… ona jest zwariowana. Mozna tam spotkac wlasciwie kazdego. Straszna zbieranina.

— Rozumiem — mruknal Blaine i zamilkl, gdyz obcy znow drgnal w jego umysle; senny, niemrawy ruch.

— WSZYSTKO OKAY — mruknal do niego Blaine. — SIEDZ SPOKOJNIE I SPIJ. WSZYSTKO IDZIE JAK TRZEBA.

Freddy skrecil z glownej autostrady w boczna, zacieniona aleje. Jechali teraz glebokim kanionem. Wyraznie pochlodnialo. Szumialy drzewa. Roznosil sie zapach sosnowej zywicy.

Auto skrecilo gwaltownie biorac ostry wiraz i na wysokiej, skalistej skarpie ukazal sie przed nimi rzesiscie oswietlony dom; nowoczesne pueblo przylepione do urwiska niczym jaskolcze gniazdo.

— No, dobilismy do portu — sapnal z zadowoleniem Freddy wylaczajac silniki.

5.

Вы читаете Czas jest najprostsza rzecza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×