— No wlasnie. Zadna tradycyjna forma transportu nie ma szans rownac sie z systemem teleportacyjnym.
— Coz moge panu radzic w tej sytuacji? Rozwin pan wlasny system teleportacji. Mogl pan dokonac zreszta tego duzo wczesniej. Istnieje wiele osob poza Fishhookiem, znajacych sie na tym i potrafiacych pokazac panu Jak to sie robi.
— Wariaci! — prychnal Dalton.
— Nie ma pan racji, Dalton. To nie wariaci. To tylko ludzie o paranormalnych mozliwosciach. Tacy wlasnie wariaci stworzyli dzisiejsza potege Fishhooka, na ktora tak pan narzeka. Fishhook po prostu w stosownym czasie potrafil wykorzystac ich zdolnosci. Te same, ktorymi pan, i ludzie panskiego pokroju, gardzili.
— Po prostu liczylismy sie z opinia publiczna.
— Opinia publiczna! — Blaine parsknal szyderczo. — Znam to doskonale, panie Dalton. Co ma do tego opinia publiczna? Dawno juz chyba minely czasy, kiedy ludzi krzyzowano za zdolnosci paranormalne.
— Hmm, ogolny klimat potepienia moralnego wstrzymywal nas…
— Aha, trele-morele — Blaine lekcewazaco machnal dlonia przed nosem Daltona.
Przemyslowiec ponownie wyjal z ust cygaro i ogladal je z wyrazem niesmaku na twarzy. Po chwili powolnym, odmierzonym ruchem zgniotl niedopalek w wielkiej donicy z kwiatem. Przezuty koniuszek cygara sterczal groteskowo z ziemi. Dalton poprawil sie w fotelu. zaplotl dlonie na brzuchu i wlepil wzrok w sufit.
— Panie Blaine — odezwal sie po chwili.
— Tak, slucham.
— Pan jestes czlowiekiem niezwykle bystrym, by nie rzec inteligentnym. Przekonal mnie pan w niektorych aspektach spraw, o ktorych mowilismy.
— Zawsze do uslug — schylajac ironicznie glowe, odparl Blaine.
— Ile pan zarabia u Fishhooka?
— Wystarczajaco.
— Dobra, dobra, pieniedzy nigdy dosc. Nie spotkalem nikogo, kto mialby ich za wiele.
— Jesli chce mnie pan kupic, tos trafil pan kula w plot.
— Nie chce wcale kupowac. Chce pana wynajac. Zebys byl pan i u mnie, i Fishhooka. Zna pan wielu ludzi, a biorac pod uwage panskie doswiadczenie i zdolnosci bylby pan dla nas wrecz bezcenny. A jesli idzie o wyna…
— Pan wybaczy — przerwal mu bezceremonialnie Blaine. — Sadze, ze absolutnie nie mamy o czym ze soba rozmawiac. Zreszta w obecnym ukladzie nie przydalbym sie panu na nic. Prosze mi wierzyc.
Byl juz na tym przyjeciu godzine. Zjadl, wypil, pogawedzil z Daltonem; zbyt duzo czasu zreszta mu poswiecil. Musi zniknac. Musi stad wyjsc, zanim wiesc o jego pobycie u Charline dotrze do Fishhooka.
Uslyszal za plecami szelest materialu i czyjas dlon dotknela jego ramienia. Dobiegl go glos Charline Whittier:
— Czesc, Shep. Okropnie sie ciesze, ze przyszedles.
Blaine odwrocil glowe i spogladajac w gore zajrzal dziewczynie w oczy:
— To mnie jest milo, ze nie zapomnialas o mojej skromnej osobie. Charline zmruzyla filuternie oczy:
— Nie zapomnialam…? — zawiesila glos.
— No nie, musze uczciwie przyznac, ze to Freddy sciagnal mnie do ciebie. Ale mam nadzieje, ze nie masz nic przeciwko temu.
— Och, Shep. Wiesz przeciez, ze jestes zawsze u mnie najmilej widzianym gosciem — jej palce zacisnely sie znaczaco na jego ramieniu. — Tam jest ktos, kto koniecznie chce cie poznac. Czy wybaczy nam pan, panie Dalton? — zwrocila sie z olsniewajacym usmiechem do finansisty.
— Alez oczywiscie — odparl przedstawiciel biznesu unoszac sie lekko z fotela, a dziewczyna odciagnela Blaine'a w przeciwlegly kat pokoju.
— Postapilas dosc brutalnie w stosunku do tego Daltona — rozesmial sie cicho Blaine.
— Spostrzeglam, co sie swieci i przybylam z odsiecza — odparla z lekkim usmiechem. — To przerazajaco nudny i ponury facet. Zupelnie nie mam pojecia, jak tu trafil. Jestem przekonana, ze wcale go nie zapraszalam.
— Kim on wlasciwie jest?
— Przewodniczy jakiejs delegacji handlowcow — wzruszyla ramionami. — Przybyli tu po to, by wyplakac swe smutki na szerokiej piersi Fishhooka.
— Wlasnie mialem okazje przekonac sie, jak bardzo jego serce jest zlamane.
— Piles juz cos? — zmienila temat Charline.
— Wlasnie skonczylem drinka.
— Jadles? — A gdy Blaine skinal potakujaco glowa, dodala: — Dobrze sie bawisz? Mam najnowszy model dimensino. Gdybys mial ochote…
— Na razie dzieki. Moze potem…
— No to idz i wypij jeszcze za moje zdrowie. Musze leciec do nowych gosci. Zostaniesz dzisiaj? Juz tyle czasu minelo…
— Wybacz, Charline, naprawde. Przykro mi, ale…
— No dobrze. Nie tlumacz sie — odparla cicho, bez urazy w glosie. Odwrocila sie by odejsc, ale Blaine zatrzymal ja.
— Charline, czy ktos ci mowil, ze jestes najlepsza dziewczyna pod sloncem?
— Nikt. Absolutnie nikt — rozesmiala sie i wspinajac na czubki palcow musnela go lekko ustami w policzek. — No uciekam, baw sie dobrze.
Zamyslonym wzrokiem spogladal za nia jak niknela w pstrym tlumie gosci. I znow poczul w mozgu znajome drgniecie. Rozowosc dawala znac o sobie. W drgnieciu tym Blaine wyczul nieme pytanie.
— JESZCZE CHWILE — odparl, spogladajac wciaz w tlum. — TO MUSI CHWILE POTRWAC. NA RAZIE NIC NIE GADAJ I NIE WTRACAJ SIE.
Obce zwinelo sie i odpelzlo w glab mozgu, pozostawiajac cala inicjatywe czlowiekowi.
— WIESZ DOBRZE, ZE JESTESMY NA SIEBIE SKAZANI. JESTESMY SKLEJENI — dodal po chwili. Obce bylo wystraszone i w kazdej chwili Blaine mogl spodziewac sie ponownego ataku paniki. Na razie jednak wydawalo sie, ze intruz, jakby ufajac czlowiekowi, akceptuje wszystkie posuniecia Blaine'a. Ale sytuacja z cala pewnoscia musiala trwozyc istote wyrwana nagle ze swej rodzinnej planety, przeniesiona z blekitnego pokoju tak daleko od domu, wtloczona w mozg obcego tworu, jakim bez watpienia byl dla niego Blaine.
Rozmyslajac tak lawirowal miedzy goscmi wypelniajacymi pokoj. Obszedl dwukrotnie bar, zajrzal do sasiedniego pomieszczenia, gdzie zainstalowane bylo dimensino a nastepnie skierowal sie do foyer. W glowie kolatala mu tylko jedna mysl: jak najszybciej wydostac sie z przyjecia Nim nastanie nowy dzien, musi juz byc daleko stad albo — jesli zostanie w miescie — tutaj wynalezc dobra kryjowke.
Wyminal kilka grup plotkujacych gosci pokiwal z daleka reka znajomym. Zdawal sobie sprawe, ze znalezienie odpowiedniego samochodu zajmie troche czasu. Samochod oczywiscie musi byc otwarty i z kluczykami w stacyjce. Wiedzial tez, ze moze wcale takiego pojazdu nie znalezc. I co wtedy? Uciekac w pobliskie gory i tam szukac schronienia? Zwrocic sie o pomoc do Charline? Tak, Charline z pewnoscia pomoglaby mu. Ale dziewczyna byla gadatliwa; zbyt gadatliwa, zanadto uwielbiala sensacje i tajemnice… Nie, lepiej nie mieszac do tego Charline. Nikt wiecej nie przychodzil mu do glowy. Miasto oplatane bylo bowiem siecia matactw i intryg, a Blaine zdawal sobie sprawe, ze wsrod jego rozlicznych przyjaciol i znajomych jest wielu, ktorzy zgodziliby sie na popelnienie najgorszej podlosci juz nawet nie za przywileje u Fishhooka, lecz za najbardziej mglista obietnice poparcia.
Wszedl do foyer. Bylo to jak wyjscie z glebokiego lasu na niezmierzony przestwor laki pelnej wiatru i przestrzeni. Z oddali, jak szum drzew, dobiegal go stlumiony gwar glosow, a zapach jodel plynacy przez otwarte okna, przesycal powietrze.
Nagle drzwi zewnetrzne otworzyly sie gwaltownie i do srodka wtargnela kobieta.
— Harriet! — wykrzyknal Blaine. — To ty? Ach prawda, powinienem sie byl domyslec wczesniej, ze tu przyjdziesz. Ty, ktora jestes zywa kronika tego miasta, nigdy nie zrezygnowalabys z przyjecia u… Nie dokonczyl, gdyz w jego mozg wgryzl sie ostry, telepatyczny szept dziewczyny:
— SHEP, TY OSLE. TY ZUPELNY KRETYNIE I CO TY TU JESZCZE ROBISZ? (OBRAZ PRZEDSTAWIAJACY MALPE W BLAZENSKIFJ CZAPCE Z DZWONECZKAMI, NAJBARDZIEJ TYLNA CZESC KOBYLY ORAZ ZARTOBLIWY RYSUNEK PENISA).
— Alez Harriet…