Dotknal jedna dlonia drugiej. Sucha. Nie ciepla, ale juz nie zimna.
Szedl dalej. Mial ochote pobiec. Biegiem dotarlby tam szybciej. Jednak bieg rozgrzalby go. Zblizal sie do punktu, za ktorym nie bylo juz odwrotu. Byl na ziemi niczyjej. I juz nie drzal.
Chwycil telefon.
– Helen – szepnal. – Musisz odwrocic ich uwage.
Helen zdjela buty na wysokim obcasie i ustawila je rowno pod plotem. Przez moment miala absurdalne wrazenie, ze wlasnie rozbiera sie na plazy, zeby wejsc do morza i utonac. Potem oparla dlonie na ziemi, jak sprinterka w bloku, i popedzila przed siebie. Przebiegla dwadziescia stop, trzydziesci, czterdziesci, a potem sie zatrzymala. Stala zwrocona twarza w kierunku domu, z szeroko rozpostartymi rekami, niczym strach na wroble. Zastrzel mnie, pomyslala. No prosze, zastrzel. Zaraz jednak przestraszyla sie tej mysli, odwrocila sie i pobiegla zygzakiem z powrotem. Rzucila sie na ziemie i poczolgala wzdluz ogrodzenia, az znalazla swoje buty.
Vladimir zobaczyl ja na polnocnym monitorze. Ksztalt nie do rozpoznania. Krotki rozblysk, rozmazana plama lekko przesunieta w czasie na skutek opoznienia reakcji luminoforu. Pomimo to przyblizyl twarz do ekranu, wpatrujac sie w powidok. Sekunde, dwie. Sokolov zauwazyl zmiane rytmu i zerknal na Vladimira. Trzy sekundy, cztery.
– Lis? – powiedzial Vladimir.
– Nie widzialem – odparl Sokolov. – Zapewne.
– Uciekl.
– I dobrze.
Sokolov odwrocil sie do swoich monitorow. Spojrzal na teren od zachodu, sprawdzil od poludnia i wrocil do swojego rytmu.
Cash tez mial swoj rytm. Cal po calu przesuwal wycelowany w kierunku podjazdu noktowizor, usilujac dostrzec idacego czlowieka. Co piec sekund szybko wodzil lufa tam i z powrotem, na wypadek gdyby pomylil sie w ocenie. Podczas jednego
z tych szybkich ruchow zauwazyl cos, co wygladalo jak bladozielony cien.
– Reacher, widze cie – szepnal. – Jestes widoczny, zolnierzu.
W sluchawce uslyszal glos Reachera:
– Jaki masz celownik?
– Littona – odparl Cash
– Drogi, no nie?
– Trzy tysiace siedemset dolarow.
– Na pewno lepszy od kiepskiej kamery termowizyjnej. Cash nie odpowiedzial.
– Coz, przynajmniej taka mam nadzieje – rzekl Reacher.
Szedl dalej. Bylo to chyba najbardziej nienaturalne zachowanie, do jakiego moze zmusic sie czlowiek: isc powoli i spokojnie w kierunku budynku, z ktorego ktos zapewne celuje do ciebie z karabinu. Jesli Chenko ma choc troche zdrowego rozsadku, to bedzie czekal, czekal i jeszcze raz czekal, az cel znajdzie sie zupelnie blisko. A Chenko sprawial wrazenie bardzo rozsadnego czlowieka. Piecdziesiat jardow wystarczy. Albo trzydziesci piec, tak jak wtedy, kiedy strzelal z parkingu. Chenko byl bardzo dobry z trzydziestu pieciu jardow. Co do tego nie bylo cienia watpliwosci.
Szedl dalej. Wyjal z kieszeni noz, wyciagnal go z pochwy i trzymal w prawej rece, nisko i w pogotowiu. Przelozyl komorke do lewej reki i przytknal do ucha. Uslyszal glos Casha:
– Teraz jestes juz wyraznie widoczny, zolnierzu. Swiecisz
jak gwiazda polarna. Jakbys sie palil.
Jeszcze czterdziesci jardow. Trzydziesci dziewiec. Trzydziesci osiem.
– Helen? – powiedzial. – Zrob to jeszcze raz. Uslyszal jej glos:
– Dobrze.
Szedl dalej. Wstrzymal oddech.
Trzydziesci piac jardow.
Trzydziesci cztery.
Trzydziesci trzy.
Wypuscil powietrze z pluc. Szedl dalej, ostroznie. Jeszcze trzydziesci jardow. Uslyszal glosne sapanie. To Helen, biegla. Uslyszal glos Yanni, pytajacej:
– Jak blisko podszedl? I odpowiedz Casha:
– Nie dosc blisko.
Vladimir pochylil sie i powiedzial:
– Znowu jest.
Dotknal czubkiem palca ekranu, jakby mogl cos wyczuc dotykiem. Sokolov popatrzyl na ekrany. Spedzal przy nich znacznie wiecej czasu niz Vladimir. Obserwacja byla jego glownym zadaniem. Jego i Raskina.
– To nie lis – orzekl. – Jest o wiele za duzy.
Przygladal sie jeszcze piec sekund. Plama poruszala sie na
prawo i lewo, na granicy zasiegu kamery. Rozpoznawalna wielkosc, rozpoznawalny ksztalt, niezrozumiale ruchy. Wstal i podszedl do drzwi. Oparl sie rekami o futryne i wystawil glowe na korytarz.
– Chenko! – zawolal. – Polnoc!
Za jego plecami na zachodnim ekranie powiekszyla sie plama wielkosci kciuka. Wygladala jak postac z kolorowanki, namalowana fluorescencyjnymi farbami. Cytrynowozolta na brzegach, chromowozolta na obrzezu i jaskrawoczerwona w srodku.
Chenko przeszedl przez pusty pokoj i otworzyl okno jak najszerzej. Potem cofnal sie w mrok. W ten sposob byl niewidoczny z dolu i mozna go bylo trafic, tylko strzelajac z drugiego pietra sasiedniego budynku, lecz tu nie bylo zadnych sasiednich budynkow. Wlaczyl noktowizor i podniosl karabin. Powiodl lufa po polu dwiescie jardow dalej, w gore i w dol, na lewo i na prawo.
Zobaczyl kobiete.
Biegala jak szalona, boso, skaczac na lewo i prawo, tam i z powrotem, jakby tanczyla albo kopala nieistniejaca pilke. Co jest? – pomyslal Chenko. Zaczal sciagac spust, usilujac przewidziec jej nastepny piruet. Probowal odgadnac, gdzie jej klatka piersiowa znajdzie sie jedna trzecia sekundy po strzale. Czekal. Nagle przestala sie ruszac. Stanela zupelnie nieruchomo, twarza do domu, szeroko rozkladajac rece, jak strach na wroble.