– Bialy hetman moze zostac zbity – odrzekl spokojnie.
– No tak – Julia byla rozczarowana. Spodziewala sie mocniejszych przezyc, kiedy ktos na glos potwierdzi jej wlasne obawy. – O ile dobrze zrozumialam, fakt odkrycia tajemnicy obrazu, to znaczy winy czarnej krolowej, zostal zilustrowany ruchem wiezy na b2… A biala krolowa czuje, ze znalazla sie w niebezpieczenstwie, bo zamiast buszowac i komplikowac sobie zycie, wycofala sie w cichy zakatek. Czy to nauczka, panie Munoz?
– Mniej wiecej.
– Alez wszystko to zdarzylo sie piec wiekow temu – zaoponowal Cesar. – Tylko ktos niespelna rozumu…
– Moze mamy do czynienia z kims takim – przerwal obojetnym tonem Munoz. – Ale w szachy gral przy tym, czy raczej gra, rewelacyjnie.
– I mogl znowu zabic – dodala Julia. – Teraz, pare dni temu, w dwudziestym wieku. Alvara.
Cesar podniosl reke oburzony, jakby dziewczyna popelnila nietakt.
– Wolnego, ksiezniczko. Bo sie zawiklamy. Zaden morderca nie przezylby pieciuset lat. A obrazy nie potrafia zabijac.
– Zalezy, jak na to spojrzec.
– Nie pozwalam ci plesc podobnych bzdur. I nie placz roznych spraw. Mamy z jednej strony obraz i zbrodnie popelniona piec wiekow temu… Z drugiej strony niezywego Alvara…
– I wyslane dokumenty.
– Ale na razie nie wykazano, ze osoba, ktora je wyslala, zabila Alvara… W koncu mozliwe jest nawet, ze ten nieudacznik naprawde strzaskal sobie leb w wannie.
– Antykwariusz uniosl trzy palce. – Z trzeciej strony ktos usiluje grac z nami w szachy… Koniec, kropka. Nie ma dowodow, ze te sprawy wiaza sie ze soba.
– A obraz?
– To nie jest dowod. To przypuszczenie. – Cesar popatrzyl na Munoza. – Nie mam racji?
Szachista zachowywal milczenie, nie chcac sie mieszac, czym zasluzyl sobie na urazone spojrzenie Cesara. Julia pokazala na lezaca obok szachownicy karteczke.
– Chcecie dowodow? – wypalila, bo nagle zrozumiala, o co w tym chodzi. – Tu mamy cos, co laczy smierc Alvara z tajemniczym graczem… Az za dobrze znam te karteczki… Alvaro uzywal ich w pracy – przerwala na moment, chcac uswiadomic sobie wlasne slowa. – Ten, kto go zamordowal, mogl wziac ze soba garsc jego fiszek – zamyslila sie, po czym wyciagnela chesterfielda z paczki, ktora miala w kieszeni kurtki. Irracjonalna panika, w jaka wpadla jeszcze pare minut temu, rozwiewala sie, ustepujac miejsca bardziej konkretnym obawom, o wyraznie zaznaczonych ksztaltach. Julia tlumaczyla sobie, ze strach przed strachem nie jest tym samym, czym strach przed smiercia z reki zywej istoty. Niewykluczone, ze wspomnienie Alvara i jego smierci w swiatlach rampy, przy odkreconych kranach, rozjasnilo jej umysl, przepedzajac precz inne, nadprogramowe leki. Ten jeden wystarczal w zupelnosci.
Podniosla papierosa do ust i przypalila go, ufajac, ze ten gest zaswiadczy przed obydwoma mezczyznami o jej spokoju. Wypuscila pierwszy klab dymu i przelknela sline. Gardlo miala nieprzyjemnie suche. Gwaltownie potrzebowala wodki. Albo paru wodek. Albo pieknego, silnego, milczacego mezczyzny, z ktorym kochalaby sie do utraty przytomnosci.
– I co teraz? – spytala tak opanowanym glosem, na jaki bylo ja stac.
Cesar popatrzyl na Munoza, a ten na Julie. Stwierdzila, ze jego wzrok na powrot zmetnial, zycie zen ulecialo, jakby to wszystko przestalo szachiste interesowac do czasu kolejnego posuniecia.
– Czekamy – powiedzial Munoz, pokazujac szachownice. – Teraz jest ruch czarnych.
Menchu byla niezwykle podniecona, ale nie z powodu tajemniczego gracza. W miare opowiesci Julii jej oczy coraz bardziej upodabnialy sie do spodkow, az do chwili kiedy wytezywszy sluch, mozna bylo doslyszec niedyskretny brzek kasy podliczajacej ostateczna sume. Bez watpienia w sprawach pieniedzy Menchu zawsze wykazywala pazernosc. A w tym momencie, podliczajac przyszle wplywy, wykazywala ja w szczegolnosci.
Jest pazerna i lekkomyslna – dodala w duchu Julia – skoro na wiesc o ewentualnym mordercy lubiacym szachy ledwie okazala zaniepokojenie. Menchu wolala zachowywac sie wobec problemow zgodnie z tym, co jej dyktowala wlasna osobowosc – jakby tych problemow nie bylo. Niezdolna do skupiania uwagi na jakiejs sprawie przez dluzszy czas, moze dodatkowo znuzona obecnoscia w domu goryla w postaci Maxa – co utrudnialo inne manewry – wlascicielka galerii postanowila zmienic swoj punkt widzenia. W jej mniemaniu wszystko to bylo teraz ciagiem zdumiewajacych zbiegow okolicznosci albo dziwacznym zartem, najpewniej niegroznym, wykoncypowanym przez kogos o szczegolnym poczuciu humoru, kogos, czyje motywy byly dla niej za madre. Te wersje uznala za bardziej uspokajajaca, zwlaszcza wobec sporych zarobkow czekajacych na nia po drodze. A co do smierci Alvara, czy Julia nigdy nie slyszala o pomylkach w sledztwie…? Wezmy zamordowanie Zoli przez tego Dreyfussa czy na odwrot. Albo Lee Harveya Oswalda czy inne podobne wpadki. Poza tym kazdemu mogl sie przydarzyc upadek w wannie. No, prawie kazdemu.
– Jesli chodzi o van Huysa, zobaczysz, zgarniemy mnostwo kasy.
– A co robimy z Montegrifem?
W galerii bylo niewielu klientow – dwie panie w dojrzalym wieku, dyskutujace przy duzym oleju marynistycznym o klasycznej fakturze, oraz jakis ciemno ubrany mezczyzna, ktory przegladal teczki z grafikami. Menchu oparla dlon na biodrze niczym na kaburze pistoletu, zatrzepotala teatralnie rzesami i powiedziala cicho:
– Nie bedzie mial wyboru, malenka.
– Sadzisz?
– Mowie ci. Albo sie zgodzi, albo wojna miedzy nami – zasmiala sie wladczo. – Mamy twoje badania historyczne, mamy wspanialy scenariusz o ksieciu Ostenburga i tej czarnej owcy, jego slubnej. Przy takiej historii w Sotheby’s czy w Christie's witaja nas z otwartymi ramionami. A Paco Montegrifo ma dobrze pod kopula… – Nagle cos sobie przypomniala. – Racja, dzis wieczorem jestesmy z nim umowione na kawe. Zrob sie na bostwo.
– Jestesmy?
– Ty i ja. Dzwonil rano, slodziutki jak karmelek. Ma skubaniec nosa.
– Mnie w to nie mieszaj.
– Ja cie wcale nie mieszam. Sam nalegal, zebys przyszla. Nie wiem, cos ty mu zrobila, dziewczyno. Taka mizerotka.
Obcasy recznie szytych, potwornie drogich, ale dwa centymetry za wysokich butow Menchu zostawialy na bezowej wykladzinie nieprzyjemne slady. W jej galerii, na wielkich przestrzeniach spowitych odbitym od scian swiatlem, panoszyla sie – jak to okreslal Cesar – sztuka prostacka: glownie akryle i gwasze polaczone z kolazami, plocienne plaskorzezby na zmiane z zardzewialymi kluczami francuskimi albo plataniny plastikowych rur zlepione z kierownicami pomalowanymi na blekitno. I tylko gdzieniegdzie, w dalszych zakatkach, pojawial sie bardziej konwencjonalny portret czy pejzaz, sprawiajac wrazenie nieproszonego goscia, ktory jednak sluzy jako dowod szerokich gustow pretensjonalnej gospodyni. Mimo to galeria przynosila Menchu pieniadze. Sam Cesar musial to niechetnie przyznac, wspominajac z rozrzewnieniem czasy, kiedy byle gmina nie mogla sie obejsc w swojej sali konferencyjnej bez uczciwego obrazu
Ot, paradoksy zycia. Menchu i Julia przygladaly sie teraz dziwnej kombinacji czerwieni i zieleni, ilustrujacej wydumany tytul
– Tak czy inaczej sprzedam go – westchnela z rezygnacja Menchu, gdy juz obydwie sie nan napatrzyly. – W sumie wszystko da sie sprzedac. Nie uwierzysz, co?
– Cesar jest ci bardzo wdzieczny – powiedziala Julia. – Ja tez.
Menchu potarla z wyrzutem nos.
– To mnie wlasnie denerwuje. Ze jeszcze sie wstawiasz za ta cala zgraja twojego antykwariusza. Ta stara ciota moglaby sie juz nieco ustatkowac.