pilotami, a takze czlonkami zalogi.
Na dziobie, przed ladownia, byl kraj damski. Dwoch uzbrojonych P.Z. dzien i noc trzymalo straz przed jedynymi drzwiami prowadzacymi do tej czesci statku.
Przywilej wejscia tam przyslugiwal oficerom na sluzbie i wszyscy oficerowie, wlacznie z Porucznikiem, jadali we wspolnej damsko-meskiej mesie. Nie marudzili tam. Zjadali i wychodzili. Mozliwe, ze na innych transportowcach panowaly odmienne zwyczaje — na Rodgerze Youngu obowiazywala jednak taka segregacja. Tego zyczyl sobie i Porucznik, i pani komandor Deladrier.
Pelnienie sluzby wartowniczej przed tamtymi drzwiami bylo wyroznieniem. Dobrze bylo tak stac na rozstawionych nogach, z zalozonymi rekami i nie myslec o niczym… miec jednak zawsze mila swiadomosc, ze lada chwila moze sie ukazac postac kobieca.
Moim codziennym obowiazkiem, poza sprzataniem, byla obsluga wyposazenia elektronicznego.
W Piechocie Zmechanizowanej obowiazywala generalna zasada: wszyscy walcza, wszyscy pracuja. Roboty mielismy pod dostatkiem, a przeciez dokonywalismy tez i zrzutow. Ale zadnej walnej bitwy nie bylo. Dzialalismy samotnie, napadajac, niszczac i gnebiac. Prowadzono bowiem akcje nekania wrogow — male statki, miedzy nimi Rodger Young, staraly sie byc wszedzie, w kazdym momencie.
Byl to najszczesliwszy okres w moim zyciu, choc wowczas nie zdawalem sobie z tego sprawy. Narzekalem oczywiscie, jak inni, ale mialem tez duzo radosci.
Pierwszy cios, jaki na nas spadl, to smierc Porucznika.
To byly chyba najgorsze chwile, jakie przezylem. Juz i tak bylem w zlej formie z powodow osobistych.
Moja matka znajdowala sie w Buenos Aires w czasie najazdu Pluskwo-Pajeczakow i zniszczenia miasta. Dostalem kartke od mojej ciotki Eleonory: trzy gorzkie wiersze. Winila mnie za smierc matki. Nie bylo co prawda jasne czy dlatego, ze bylem w Silach Zbrojnych i powinienem byl zapobiec tej napasci, czy tez dlatego, ze — jej zdaniem — matka wyjechala do Buenos Aires, bo mnie nie bylo w domu. Tak czy inaczej, wina spadala na mnie. Trudno… Podarlem list i staralem sie o nim zapomniec. Bylem przekonany, ze oboje rodzice nie zyja, bo przeciez ojciec nigdy nie puscilby matki samej w tak daleka podroz.
W pare godzin pozniej wezwal mnie Porucznik i spytal, bardzo przyjaznie i lagodnie, czy nie chcialbym wziac urlopu i zostac na Sanctuary, gdy statek wyruszy na nastepny patrol. Nie mam pojecia, skad mogl wiedziec, ze stracilem kogos z bliskiej rodziny, ale wiedzial. Powiedzialem, ze nie, ze dziekuje i ze raczej poczekam, az cala jednostka bedzie miala wolne.
Ciesze sie, ze tak postapilem, bo w przeciwnym razie nie byloby mnie, kiedy sie stalo z Porucznikiem…
Jakze wtedy moglbym to zniesc?
Wypadek mial miejsce tuz przed ewakuacja.
W trzeciej sekcji zostal ranny zolnierz, nie bardzo ciezko, ale przewrocil sie. Zastepca dowodcy pododdzialu pospieszyl mu na pomoc i sam oberwal.
Porucznik, jak zwykle, mial oko na wszystko — musial miec zdalne odczyty stanu fizycznego kazdego z nas, ale tego sie juz nie dowiemy. W kazdym razie sam pognal, podniosl ich obu i zarzucil sobie na ramiona.
Nieomal w ostatniej sekundzie wciagnieto rannych na statek, a wtedy, nagle, obsunela sie tarcza oslonowa i ugodzila Porucznika.
Zginal na miejscu…
Celowo nie podaje nazwisk tego szeregowca i zastepcy dowodcy pododdzialu. Porucznik do ostatniego tchu ratowalby kazdego z nas. Nie mialo znaczenia, kto to byl.
Znaczenie mialo dopiero to, ze zostala odrabana glowa prawdziwej rodziny. Rodziny, ktorej nazwisko nosilismy.
Kiedy juz nie bylo porucznika, pani komandor Deladrier zaprosila sierzanta Jelela do wspolnego stolu, razem z innymi dowodcami. Ale on sie wymowil.
W stosunku do nas stal sie tylko troszke bardziej stanowczy, a jak juz musial powiedziec: „Porucznikowi to by sie nie podobalo”, malo kto byl w stanie to wytrzymac. Jelly zreszta nie powtarzal tego czesto.
Organizacja naszej jednostki bojowej pozostala prawie nie zmieniona, nastapilo zaledwie kilka drobnych przesuniec, a ja zostalem kapralem.
Jelly caly czas zachowywal sie tak, jakby Porucznik byl tylko chwilowo nieobecny, i on spelnia jego rozkazy. Jak zwykle.
To nas ocalilo.
Rozdzial jedenasty
Nie moge wam obiecac nic poza tym, ze bedziecie przelewac krew i lzy, bedzie sie pocic i mozolic.
Kiedy wrocilismy na statek po rajdzie na Skorniaki — po tym rajdzie, w ktorym zalatwili Dizzy Floresa i ktory byl pierwszym zrzutem sierzanta Jelala jako dowodcy oddzialu — jakis wartownik, stojacy akurat przy przedsionku sluzy, zagadnal mnie:
— Jak poszlo?
— Jak zwykle — ucialem. Zapytywal zapewne z przyjaznego zainteresowania, ale ja nie pozbieralem sie jeszcze i nie mialem ochoty gadac.
A poza tym jak mozna rozmawiac o zrzucie z kims, kto nigdy w nim nie bral udzialu?
— Tak? — niby sie zdziwil. — Wam to dobrze. Walkonicie sie przez trzydziesci dni, a pracujecie trzydziesci minut. Nie to co ja: wachta na trzy zmiany i tak na okraglo.
— Rzeczywiscie — zgodzilem sie. — Niektorzy sa w czepku urodzeni.
Bylo w tym jednak troche prawdy. My, powietrzni piechociarze podobni bylismy do lotnikow z okresu wczesnych wojen zmechanizowanych — w dlugiej i pracowitej karierze wojskowej moglo zawierac sie tylko pare godzin rzeczywistej walki, twarza w twarz z wrogiem. Reszta to treningi, stan pogotowia, loty patrolowe i bojowe, powroty, naprawy, remonty i przygotowania do nastepnych lotow i cwiczenia, cwiczenia, cwiczenia.
Nastepny zrzut wypadal dopiero za trzy tygodnie, na inna planete krazaca wokol innej gwiazdy — na kolonie Pluskwo-Pajeczakow.
W tym czasie dostalem belki kaprala. Do awansu podal mnie Jelly, a zatwierdzila pani komandor Deladrier, w zastepstwie oficera z naszej jednostki.
Musialem teraz jakos zalatwic te sprawe z Acem, poniewaz Jelly zrobil mnie zastepca dowodcy pododdzialu. Nie bylo to dobre. Czlowiek powinien przejsc wszystkie szczeble drabiny. Jelly naturalnie o tym wiedzial, ale pragnal utrzymac nasza jednostke w mozliwie takiej samej formie jak za zycia Porucznika.
To postawilo mnie wobec delikatnego problemu: Wszyscy trzej kaprale zalezni od mnie jako dowodcy sekcji byli starszymi niz ja zolnierzami. A gdyby na przyklad sierzant Johnson zostal zdmuchniety w nastepnym zrzucie, wtedy ja musialbym zostac dowodca pododdzialu.
Teraz moim problemem byl Ace, kapral zawodowy. Gdyby Ace mnie zaakceptowal, nie mialbym zadnych klopotow z pozostalymi dowodcami sekcji.
Poki co, niby wszystko bylo w porzadku. Po tym jak zabralismy razem Floresa, zachowywal sie przyzwoicie. Na pokladzie nie mielismy jednak tyle stycznosci, by moglo powstac jakies spiecie. Ale to sie czuje. Nie traktowal mnie jak kogos, od kogo przyjmuje sie rozkazy.
Odszukalem go wiec po zajeciach. Lezal w koi i czytal.
— Ace. Chce z toba pogadac.
Spojrzal w gore.
— Tak? Zszedlem juz z pokladu. Jestem po sluzbie.
— Chce z toba pomowic. Zaraz. Odloz ksiazke.
— Coz takiego pilnego? Musze skonczyc ten rozdzial.
— Och, ja to czytalem, moge ci opowiedziec.
— Tylko sprobuj! — Ale ksiazke odlozyl i usiadl.