Powiedzialem:
— Ace, chodzi o te organizacje pododzialu, jestes starszym ode mnie zolnierzem i to ty powinienes byc zastepca dowodcy.
— Och! Znowu to samo!
— Tak. Uwazam, ze powinnismy pojsc razem do Johnsona, zeby zalatwil to z Jellym.
— Rzeczywiscie? Sluchaj, maly, pozwol, ze powiem ci otwarcie — fakt, ze dobrze spisales sie wtedy, gdy musielismy zabierac Floresa. To musze ci oddac. Ale jak chcesz miec sekcje, to ja sobie wykop chocby spod ziemi, ale od mojej sie od chrzan. Poza tym nic do ciebie nie mam.
— To twoje ostatnie slowo?
— Tak, to moje pierwsze i ostatnie slowo.
Westchnalem.
— Tak tez myslalem, ale wolalem sie upewnic. No to sprawa zalatwiona. Mam jednak jeszcze cos. Zauwazylem, ze warto byloby posprzatac w umywalni… Pomyslalem, ze moze zrobimy to razem. Odloz wiec ksiazke… Podoficerowie sa zawsze na sluzbie, jak twierdzi Jelly.
Nie zerwal sie od razu. Powiedzial spokojnie.
— Naprawde uwazasz, maly, ze to konieczne? Powiedzialem przeciez, ze nic przeciwko tobie nie mam.
— Na to wyglada.
— Myslisz, ze dasz rade?
— Moge sprobowac.
— No dobra.
Poszlismy do umywalni, przegnalismy szeregowca, ktory mial zamiar wziac prysznic, i zamknelismy drzwi.
Ace spytal:
— Zyczysz sobie, maly, zebysmy stosowali jakies ograniczenia?
— No… nie mam zamiaru cie zatluc.
— Zgoda. Nie bedziemy sobie lamac kosci… chyba ze niechcacy. Odpowiada ci?
— Odpowiada — zgodzilem sie. — Och, chyba zdejme koszule.
— Nie chcesz, zeby sie splamila krwia — rzucil lekko.
Zaczalem sie rozbierac, a on kopnal mnie w kolano, nawet bez zamachu, plasko, cala stopa. Noga mi zdretwiala.
Prawdziwa walka trwa sekunde albo dwie, bo tyle czasu potrzeba, zeby zabic czlowieka lub powalic go bez przytomnosci. Ale my postanowilismy nie zrobic sobie krzywdy. To zmienialo sprawe.
Obaj bylismy mlodzi, w doskonalej kondycji, wycwiczeni i przyzwyczajeni do otrzymywania razow. W tych warunkach walka musiala trwac, dopoki ktorys nie zostal tak zbity na kwasne jablko, ze nie mogl sie ruszac. Albo mogla zakonczyc sie przez jakis przypadek. Obaj jednak bylismy zawodowcami i uwazalismy, aby zaden przypadek sie nie zdarzyl. No i tak to trwalo. Nie przytaczam szczegolow, bo byly rownie banalne jak bolesne. W jakis czas potem lezalem na plecach, a Ace polewal mnie woda. Popatrzyl na mnie, postawil mnie na nogi i oparl o sciane.
— Przyloz mi! — powiedzial.
— Co? — Krecilo mi sie w glowie i dwoilo w oczach.
— Johnnie… przyloz mi!
Jego twarz plywala przede mna w powietrzu. Postaralem sie ja umiejscowic i grzmotnalem. Zamknal oczy i osunal sie na ziemie, a mnie z najwyzszym wysilkiem udalo sie nie pojsc w jego slady.
Zebral sie powoli i wstal.
— W porzadku, Johnnie — powiedzial. — Dostalem nauczke i nie bede wiecej pyskowal… i nikt w mojej sekcji. No to juz zgoda?
Skinalem glowa. Okropnie zabolalo.
— Dasz grabe?
Podalismy sobie rece i to tez zabolalo.
Nieomal kazdy przecietny czlowiek wiedzial wiecej o toczacej sie wojnie niz my. Byl to okres, kiedy Pluskwo-Pajeczaki zlokalizowaly nasza rodzinna planete (zreszta dzieki Skorniakom) i dokonaly najazdu niszczac Buenos Aires. To przeksztalcilo lokalne incydenty w otwarta wojne.
Nie zdawalismy sobie sprawy, ze Ziemska Federacja wojne przegrywa. Nie wiedzielismy tez nic o ogromnych wysilkach, by rozbic zawiazane przeciwko nam przymierze i przeciagnac Skorniakow na nasza strone. Cos na ten temat mozna by wywnioskowac z instrukcji, jakich nam udzielano — na przyklad przed najazdem, w czasie ktorego polegl Flores, polecano nam oszczedzac Skorniakow. Niszczyc wszystkie obiekty stale, ale nie zabijac mieszkancow, chyba ze bedzie to nieuniknione.
Naprawde nie wiedzielismy, ze przegrywamy. Bylismy Byczymi Karkami Rasczaka, najlepsza, niepowtarzalna jednostka w calym pulku. Wlazilismy do kapsul na rozkaz Jelly'ego i po zrzucie walczylismy, bo tego od nas oczekiwano.
Nasi najgorsi wrogowie, Pluskwo-Pajeczaki, skladaly jaja. Nie tylko skladaly, ale takze przetrzymywaly je w zapasie i wysiadywaly w razie potrzeby. Jesli zabilismy jednego wojownika albo tysiac, albo pare tysiecy — natychmiast wykluwaly sie nowe rzesze gotowych do walki.
Mozna sobie wyobrazic, ze na przyklad jakis dyrektor od spraw ludnosciowych Pluskwo-Pajeczakow wydaje przez telefon polecenie gdzies tam na dol i powiada: „Joe, ogrzej dziesiec tysiecy wojownikow, zeby byli gotowi na srode… i kaz przygotowac rezerwowe inkubatory, bo wzrasta zapotrzebowanie”.
Nie twierdze, ze dzieje sie dokladnie tak, ale takie sa wyniki. Bledne tez byloby mniemanie, ze pobudka ich dzialania jest instynkt, jak u termitow czy mrowek. Postepuja rownie inteligentnie jak my, ale w sposob o wiele bardziej skoordynowany. Potrzeba przynajmniej roku, by wyszkolic rekruta — Pluskwo-Pajeczak juz legnie sie gotow do walki.
A jednak powoli uczylismy sie z nimi walczyc.
Nauczylismy sie odrozniac robotnikow od wojownikow: jezeli rzuca sie na ciebie — to wojownik, jesli ucieka — mozesz go zlekcewazyc. Nauczylismy sie tez nie marnowac amunicji nawet na wojownikow, chyba ze w obronie wlasnej. Zamiast tego szukalismy jam i wrzucalismy bombe z gazem porazajacym system nerwowy Pluskwo-Pajeczakow. Dla nas byl on nieszkodliwy. Potem, nastepnym granatem, blokowalismy wyjscie z jamy.
Nie wiadomo bylo, czy gaz dociera az tak gleboko, by zabic ich krolowe, ale dzieki wiadomosciom uzyskanym przez nasz wywiad i od Skorniakow, mielismy pewnosc, ze ta taktyka bardzo im sie nie podobala.
Miedzy jedna potyczka a druga przyszedl rozkaz awansowania Jelly'ego na porucznika. Na miejsce Rasczaka. Jelly staral sie nie nadawac temu rozglosu, ale pani komandor Deladrier rozkaz ten oglosila i zazadala, by Jelly jadal na dziobie statku, razem z innymi oficerami. Reszte czasu spedzal z nami, na rufie.
Dokonalismy juz z nim jako dowodca oddzialu kilku zrzutow i jednostka przyzwyczaila sie do braku Porucznika — wciaz odczuwalismy to jako bolesna strate, ale juz nie tak bardzo. Po awansie Jelala zaczelismy przemysliwac, ze pora, bysmy przybrali nazwe od naszego obecnego szefa. Tak jak inne jednostki.
Sierzant Johnson wzial mnie ze soba jako podpore moralna i mial przedstawic te sprawe Jelalowi.
— Co tam? — mruknal Jelly.
— Hmm, panie sierzancie… to jest, panie poruczniku, pomyslelismy sobie…
— Coz takiego?
— No, chlopcy przemysleli to i uwazaja… no, mowia, ze jednostka powinna sie nazywac: Jaguary Jelly'ego.
— Tak mysla? He? A ilu z nich glosuje za tym?
— Wszyscy — odpowiedzial Johnson po prostu.
— Tak? A wiec piecdziesieciu dwoch za… a jeden przeciw. Przeglosowano — przeciw.
Nikt juz nigdy wiecej nie podniosl tej kwestii.
W jakis czas potem caly pluton dostal dziesiec dni wolnego i przetransportowano nas do barakow akomodacyjnych w Bazie na Sanctuary.
Bylo to wymarzone miejsce na spedzenie paru dni urlopu. Ludnosc miejscowa wiedziala, ze jest wojna. Prawie polowa byla zatrudniona w Bazie albo w przemysle zbrojeniowym, a reszta w rolnictwie i przemysle spozywczym, pracujacym glownie na potrzeby Floty. Mozna powiedziec, ze czerpali zyski z wojny, totez powazali