— Johnnie!
— Kapitanie, za pozwoleniem, wolalbym najpierw dokonac inspekcji posterunkow. Potem odpoczne, jesli jest taki rozkaz, ale wolalbym raczej nie spac. Ja…
Blackie ryknal mi w ucho:
— Sluchaj, synu, spales godzine i dziesiec minut.
— Jak to?
— Spojrz na zegarek.
Spojrzalem, i zrobilo mi sie glupio. Uspil mnie zakodowanym rozkazem. Hipnoza.
— Rozbudziles sie juz, synu?
— Tak jest, kapitanie. Mysle, ze tak.
— Teraz juz wszystko szybko sie potoczy. Skontroluj posterunki i zamelduj.
Zaczalem inspekcje. Nie odezwalem sie slowem do sierzanta, bo bylem zly i na niego, i na kapitana. Uwazalem, ze to swinstwo klasc mnie spac wbrew mej woli. A co do sierzanta, mialem niemila swiadomosc, ze to on jest tu raczej szefem, a nie ja.
Po sprawdzeniu dwoch posterunkow uspokoilem sie nieco. Mimo wszystko glupie bylo obwinianie sierzanta za to, co robil kapitan.
— Sierzancie.
— Slucham, panie Rico?
— Chcecie teraz sie zdrzemnac?
Zawahal sie.
— Wolalbym najpierw skontrolowac nasluch.
— Jeszczescie tego nie zrobili?
— Nie. Spalem przez ubiegla godzine.
— Co takiego?
Byl zaklopotany.
— Tak sobie zyczyl kapitan. Przekazal komende chwilowo Brumby'emu i uspil mnie.
Chcialem cos powiedziec, ale tylko rozesmialem sie bezradnie.
— Sierzancie, moze pojdziemy razem w jakis kat i utniemy sobie drzemke? Przeciez i tak kapitan Blackie rzadzi tym oddzialem.
— Przekonalem sie — odparl sztywno — ze kapitan Blackstone nigdy nie robi nic bez uzasadnionego powodu.
Pokiwalem glowa, zapominajac, ze bylem oddalony o dziesiec mil od mego rozmowcy.
— Tak, macie racje, zawsze znajduje jakis powod. Hmm… widocznie chce, zebysmy byli wyspani i w pelnej gotowosci.
— I ja tak sadze.
— Hmm… a domyslacie sie dlaczego?
Dlugo zwlekal z odpowiedzia.
— Panie Rico — rzekl z wolna — gdyby kapitan sam wiedzial, powiedzialby nam. Nie przypominam sobie, by kiedys utrzymywal jakas tajemnice. Ale czasem cos robi i nie potrafi wytlumaczyc dlaczego. Przeczucia… No coz, nauczylem sie je szanowac.
Skontrolowalem wysuniete posterunki, a potem te, ktore otaczaly siedzibe Pluskwo-Pajeczakow. Przez caly czas zmuszalem sie, by wlaczac sluchawki, bo przeciez mozna bylo uslyszec, jak na dole gadaly ze soba! Mialem ochote zmykac, gdzie pieprz rosnie i balem sie tylko, by nie dac tego po sobie poznac.
Zastanawialem sie, czy ten wybitny talent nie byl po prostu obdarzony nieprawdopodobnie wrazliwym sluchem. Niewazne zreszta, jak to zrobil, fakt, ze Pluskwo-Pajeczaki znajdowaly sie tam, gdzie wskazal.
Jeszcze w O.S.K. zaznajamiano nas z nagranymi na tasme glosami Pluskwo-Pajeczakow. Cztery nasze posterunki odbieraly typowy gwar wielkiego skupiska tych stworow — cwierkanie, ktore moglo byc ich mowa, jakies szmery, trzaski i wysoki, przeciagly jek, powodowany przez urzadzenia mechaniczne.
Nie slyszalem jednak tego charakterystycznego odglosu, ktory powstaje, kiedy przebijaja sie przez skaly.
Z arterii przelotowej Pluskwo-Pajeczakow dochodzily inne dzwieki niz z osiedla. Bylo to przytlumione dudnienie, narastajace co pare chwil do grzmotu, jakby przejezdzaly ciezkie pojazdy.
Wpadl mi do glowy genialny pomysl: przy wszystkich czterech punktach nasluchowych ustawilem zolnierzy, ktorzy mieli dawac znaki za kazdym razem, gdy dudnienie stawalo sie najglosniejsze.
Wkrotce moglem zlozyc meldunek.
— Kapitanie.
— Co znowu, Johnnie?
— Ruch na autostradzie Pluskwo-Pajeczakow jest jednokierunkowy, ode mnie w wasza strone. Szybkosc okolo stu mil na godzine, a ciezar przesuwa sie raz na minute.
— Dosc dokladnie — zgodzil sie. — Mnie wypadlo sto piec, z czestotliwoscia co piecdziesiat osiem sekund.
— Och. — Zrobilo mi sie glupio, poczulem sie zniechecony i zmienilem temat. — Nie przybyla jeszcze ta kompania saperska.
— I nie przybedzie. Wybrali miejsce gdzies na tylach. Przepraszam, powinienem ci powiedziec. Czy cos jeszcze?
— Nie, nic. — Rozlaczylismy sie i poczulem sie lepiej. Nawet Blackie moze o czyms zapomniec… a poza tym moj pomysl wcale nie byl taki glupi.
Przenioslem sie ze strefy tunelowej na tyly obszaru zajetego przez Pluskwo-Pajeczaki, gdzie byl nasz ostatni posterunek nasluchowy.
Dwoch ludzi spalo, jeden nasluchiwal, jeden byl w pogotowiu.
— Macie cos?
— Nic.
Ten, ktory nasluchiwal, to byl jeden z moich pieciu rekrutow. Spojrzal na mnie i powiedzial:
— Chyba to urzadzenie wysiadlo.
— Zaraz sprawdze — oswiadczylem.
Odsunal sie, zebym mogl wlozyc swoja wtyczke. Zatrzeszczalo.
— Skwierczacy boczek! I to jak glosno, prawie pachnie.
Wlaczylem obwod do wszystkich zolnierzy.
— Pierwszy oddzial, wstawac! Zbudzic sie i zameldowac! Zbudzic sie i zameldowac!
Przygryzlem obwod oficerski.
— Kapitanie! Kapitanie Blackstone! Bardzo pilna sprawa!
— Spokojnie, Johnnie. Melduj.
— Skwierczacy boczek, wyraznie slychac. — Mowilem, starajac sie rozpaczliwie, by moj glos brzmial normalnie. — Posterunek dwunasty, wspolrzedne W-9. Pierwszy Czarny Kwadrat.
— W-9 — powtorzyl. — Ile decybeli?
Szybko rzucilem okiem na przyrzad pomiarowy.
— Nie wiem, kapitanie. Poza skala! Zupelnie jakby to sie dzialo pod moimi nogami!
— Doskonale! — ucieszyl sie. Bylem zdumiony, ze mogl to tak odebrac. — To najlepsza wiadomosc, jaka dzis otrzymalem! A teraz sluchaj, synu. Zbudz swoich chlopakow.
— Juz to zrobilem!
— Swietnie. Wez dwoch podsluchiwaczy, niech sprawdzaja na wyrywki teren wokol dwunastego posterunku. Starajcie sie wywnioskowac, w ktorym miejscu beda sie wylamywac. Tylko trzymaj mi sie z daleka od tego miejsca. Zrozumiales?
— Uslyszalem — powiedzialem ostroznie. — Ale nie rozumiem.
Westchnal.
— Osiwieje przez ciebie, Johnnie. Sluchaj, synu. Chcemy, zeby wylazly na powierzchnie i im wiecej ich wyjdzie, tym lepiej. Nie masz dostatecznej sily ognia, by je zalatwic. Jesli wyjda w wielkiej masie, to pulk nie da im rady. Ale general marzy, zeby wyszly i ma w pogotowiu na orbicie brygade broni pancernej. Do ciebie nalezy dostrzec, gdzie wychodza, odsunac sie i miec je na oku. Jesli bedziesz mial szczescie i najwiekszy wysyp nastapi