wybrac z tego, co chce. Lub stworzyc sobie wlasna oryginalna teorie.
— A co pan mysli na ten temat?
— Ja? Nie mam zdania na ten temat. Gdy nadejdzie czas, znajde sie tam i dowiem, jak jest naprawde.
— Podoba mi sie panski stosunek. Ale dla mnie nie jest to dobre rozwiazanie. Nie starczy mi na to pieniedzy.
— Wiem. Zanim tu przyszedlem, zapoznalem sie ze stanem panskich aktywow i pasywow.
— Czemu wiec…
— Kazdego roku — powiedzial Farrell — fundowanych jest kilka bezplatnych ubezpieczen. Czasem przez korporacje lub filantropow. Kilka — dzieki loteriom. Jest mi bardzo przyjemnie oznajmic panu, ze zostal pan jednym z obdarowanych.
— Ja?
— Prosze przyjac moje gratulacje. — Farrell wstal i wyciagnal reke. — Jest pan szczesciarzem.
— Ale kto ufundowal dla mnie ubezpieczenie?
— Korporacja Odziezowa Maina-Farbengera.
— Nigdy o nich nie slyszalem.
— Ale oni slyszeli o panu. Chodzi o te podroz z 1958 roku. Akceptuje pan darowizne?
Blaine patrzyl na przedstawiciela wiecznosci. Hm, w razie czego bedzie mogl sprawdzic prawdziwosc jego slow w budynku korporacji. Nie mogl wyzbyc sie podejrzen, chociaz mysl, ze w taki prosty sposob moglby zapewnic sobie zycie po smierci, przeslonila wszystkie obawy. Zachowa ostroznosc, nie moze przeciez odrzucic takiej okazji, kiedy drzwi do wiecznosci otwieraja sie przed nim na osciez.
— Co mam zrobic?
— Razem ze mna pojsc do siedziby Korporacji „Zaswiaty”. Mozemy zakonczyc operacje w ciagu kilku godzin.
Zycie po smierci!
— Dobrze. Przyjmuje darowizne. Chodzmy.
W chwile pozniej w mieszkaniu Blaine’a nie bylo nikogo.
25
Taxihel dowiozl ich bezposrednio do budynku korporacji. Farrell natychmiast dopelnil formalnosci. Blaine — miedzy innymi — musial zostawic odciski swoich palcow i okazac dowod tozsamosci. Pokazal koncesje mysliwska.
Po podpisaniu odpowiednich dokumentow zostal odprowadzony do pokoju, w ktorym odbywaly sie badania kontrolne. Farrell zyczyl mu szczescia i zostawil go w rekach obslugi. .
Zostal poddany gruntownym testom. Po podlaczeniu Blaine’a do elektrod rozne maszyny zaczely drukowac mase wykresow i wydrukow. Wielka skrzynia blyszczala swiatlami, cos buczalo, a w tym czasie technicy wymienili miedzy soba uwagi.
— Interesujacy jest wykres beta. Jak sadzisz, czy uda sie nam otrzymac dokladne testy?
— Na pewno. Wystarczy, ze obnizysz wspolczynnik.
— Nie cierpie tego robic. Oslabia to siec.
— Nie musisz az do tego stopnia. Tyle tylko, zeby przezyc uraz.
— Byc moze… A co ze wskaznikiem Henlingera? Nie ma nic?
— Dlatego, ze jest w zywicielu. Obejdziemy sie bez niego.
— A ten facet z ostatniego tygodnia? Wylecial w powietrze jak rakieta.
— Od poczatku byl niepewny.
Blaine nie wytrzymal.
— Hej! Czyzby to nie zawsze sie udawalo?
Spojrzeli na niego, jakby do tej pory nie zdawali sobie sprawy z jego istnienia.
— Kazdy przypadek jest inny, przyjacielu.
— Do kazdego nalezy podchodzic indywidualnie.
— Zawsze moga byc jakies klopoty.
— Myslalem, ze macie juz opanowana cala technike wtracil Blaine. — Mowiono mi, ze zabieg jest niezawodny.
— Pewnie, zawsze tak gadaja klientom — powiedzial jeden z nich z gorycza.
— Takie bujanie w celach reklamowych — dodal drugi.
— Nie wyglada to zatem tak rozowo.
— Ale potraficie przewidziec, czy zabieg sie udal?
— Oczywiscie. Jesli wychodzisz stad zywy — na pewno.
— Gdy zas nie, nigdy stad nie wyjdziesz.
— Zazwyczaj sie udaje — odrzekl uspokajajaco jeden z nich. — U wszystkich z wyjatkiem tych, ktorzy maja K 3.
— Ten cholerny K 3 powoduje, ze wciaz nie jest zbyt dobrze. Podejdz, Jamiesen, sprawdz, czy on ma K 3?
— Nie jestem pewny — powiedzial Jamiesen, nachylajac sie do ucha kolegi. — Aparat testujacy znow dostaje szmergla.
— Co to jest K 3? — spytal Blaine.
— Sam chcialbym wiedziec — odparl ponuro Jamiesen. Pewni jestesmy jedynie tego, ze ludzie z K 3 nie przezywaja smierci.
— Bez wzgledu na starania.
— Czy ja mam K 3?
— Pewnie nie. Musze jeszcze sprawdzic.
Blaine odczekal, zanim po ponownym przeanalizowaniu wynikow z psujacego sie komputera, nie stwierdza u niego obecnosci K 3.
— Sadze, ze nie ma go u pana. Czy mozemy jednak powiedziec cos pewnego na ten temat? W kazdym razie, sprobujemy.
— Co teraz? — spytal Blaine.
Zrobiono mu zastrzyk.
— Badz spokojny, wszystko sie uda.
— Pewny jestes, ze nie mam K 3?
Jamiesen skinal z powaga. Blaine chcial zadac mu wiecej pytan, ale poczul narastajaca sennosc.
Gdy odzyskal przytomnosc, lezal na miekkiej kanapie, dobiegaly go dzwieki muzyki. Pielegniarka podala mu szklaneczke sherry. Przybyl nawet Farrell, stal promieniejacy obok niego.
— Dobrze sie pan czuje? — zapytal. — Na pewno, zabieg przeciez sie udal.
— Do konca?
— Nie moze byc pomylki, panie Blaine. Wiecznosc nalezy do pana.
Skonczyl sherry, sprobowal wstac. Troche trzesly mu sie nogi.
— Przezyje smierc? Bez wzgledu na to, kiedy umre? Jak umre?
— Tak. Bez wzgledu na to, kiedy i jak pan umrze, panska psychika przezyje smierc. Jak pan sie czuje?
— Nie wiem.
Dopiero gdy wrocil do mieszkania i usiadl w fotelu, w pelni zrozumial i poczul, co sie stalo. Bedzie zyl wiecznie! Ogarnelo go podniecenie. Wszystko jest juz bez znaczenia: jest niesmiertelny! Stara smierc, zawsze czajaca sie z boku, zostala zmuszona do kapitulacji. Czul sie lekki jak piorko. Przepelniala go euforia. Uslyszal dzwonek telefonu.
— Halo.
— Tom? — uslyszal glos Marie Thorne. — Gdzie sie podziewales? Dzwonie do ciebie przez cale popoludnie.
— Bylem poza domem. Ale gdzie ty bylas?