Siegnal pod lade i nacisnal guzik. Blaine odwrocil sie i wybiegl ze sklepu. Zapadla ciemnosc, ale niestety, juz za chwile wszyscy beda wiedzieli, gdzie sie znajduje.
Mial wrazenie, ze ktos wykrzyknal jego nazwisko. Nie odwracajac sie, poszedl przed siebie. Nie mogl w taki idiotyczny sposob umrzec! To nie bylo uczciwe!
Zauwazyl, ze idzie za nim czlowiek. Poznal go. Theseus. Niosl odbezpieczona bron, czekajac na odpowiedni moment, aby strzelic.
Blaine przyspieszyl, wmieszal sie w tlum i skrecil w boczna ulice. Przebiegl ja, potem nagle stanal.
Daleko od niego stal mezczyzna, oswietlony z tylu przez swiatlo. Skladal sie do strzalu.
Blaine zawahal sie, spojrzal ponownie na Theseusa.
Maly mysliwy strzelil, promien rozerwal rekaw Blaine’a. Ten pobiegl ku otwartym drzwiom, ktore nagle zatrzasnely sie mu przed nosem. Nastepny promien osmalil jego plaszcz.
Z niesamowita ostroscia uprzytomnil sobie swoja sytuacje. Theseus depcze mu po pietach, drugi mysliwy zamyka droge ucieczki. Pobiegl ku dalej znajdujacemu sie przeciwnikowi.
— Theseus, zejdz z linii promienia. Mam go! — krzyknal drugi mysliwy.
— Jest twoj, Hendrick! — Theseus przywarl do sciany.
Strzelec wycelowal. Blaine upadl na bruk, promien ominal go. Toczyl sie po ulicy, uciekajac przed smiercia. Nagle dostrzegl krate od metra. Gdy upadal, wydawalo mu sie, ze promien Mastera naruszyl metal kraty. Slepy traf! Ale jeszcze nie mogl sie cieszyc. Musial poderwac sie na nogi i nie tracac przytomnosci, nie tylko dostac sie do srodka, lecz i odpelznac dalej. W innym wypadku wystawi sie na pewna smierc.
W polowie drogi usilowal zrobic unik. Za pozno. Upadl ciezko, uderzyl glowa w slup. Wysilkiem woli zebral jednak wszystkie sily i podniosl sie na nogi.
Musial odejsc jak najdalej od wejscia. Na tyle daleko, zeby nie mogli go dostrzec.
Nie stac go juz bylo nawet na zrobienie jednego kroku. Nogi ugiely sie pod nim. Upadl na twarz, przekrecil sie, jego oczy spojrzaly na otwor znajdujacy sie ponad nim.
Zemdlal.
4.
27
Po odzyskaniu przytomnosci pomyslal, ze nie podoba mu sie wiecznosc. Bylo ciemno, wilgotno i wokol unosil sie zapach benzyny i szlamu. Bolala go glowa i plecy, mial wrazenie, ze jest caly polamany.
Czy duchy moga odczuwac bol?
Poruszyl sie. Nadal znajduje sie w ciele. A wiec jeszcze nie przeszedl w zaswiaty.
— Odpocznij jeszcze troche — powiedzial jakis glos.
— Kim jestes? — rzucil pytanie w ciemnosc.
— Smith.
— Ach, to ty — usiadl i polozyl rece na swojej glowie. Jak ci sie udalo to zrobic?
— Myslalem, ze juz wszystko stracone — zaczal wyjasniac zombie. — Jak tylko ogloszono, ze jestes zwierzyna, probowalem ciebie znalezc. Pomagalo mi kilku przyjaciol. Krzyknalem do ciebie, gdy wychodziles ze sklepu z bronia, ale byles zbyt szybki.
— Myslalem, ze sie przeslyszalem.
— Gdybys zawrocil, juz wtedy bylbys bezpieczny. Nie pozostalo nam nic innego, jak isc za toba. Otworzylismy kilka klap prowadzacych do podziemi, ale nie moglismy trafic na odpowiednia chwile. Zawsze juz byles za daleko.
— Nie za ostatnim razem.
— Udalo mi sie otworzyc wejscie znajdujace sie tuz pod toba. Przykro mi, ze uderzyles sie w glowe.
— Gdzie jestem?
— Odciagnalem ciebie od glownego przejscia. Nie znajda cie tutaj.
Blaine ponownie nie wiedzial, jak podziekowac Smithowi. Smith i tym razem nie oczekiwal dowodow wdziecznosci.
— Nie robie tego dla ciebie. Potrzebuje ciebie.
— Czy juz wiesz dlaczego?
— Jeszcze nie — odpowiedzial Smith.
Oczy Blaine’a przywykly do ciemnosci. Widzial juz zarys postaci zombie.
— Co teraz? — zapytal.
— Jestes bezpieczny. Moge przeprowadzic cie kanalami i chodnikami az do New Jersey. Dalej poradzisz sobie sam. Ale nie sadze, zeby to bylo trudne.
— Na co czekamy?
— Az przyjdzie pan Kean. Zanim ciebie przeprowadze, musimy otrzymac jego pozwolenie na skorzystanie z podziemnych korytarzy.
Po kilku minutach oczekiwania Blaine dostrzegl w ciemnosci sylwetke przywodcy zombie. Starszy mezczyzna, opierajac sie na ramieniu Murzyna, zblizyl sie do nich powoli.
— Przykro mi, ze pan ma klopoty — powiedzial Kean, gdy siadl naprzeciwko Blaine’a.
— Panie Kean — glos Smitha byl pelen szacunku — czy moglbym otrzymac pozwolenie na przeprowadzenie starym holenderskim tunelem na New Jersey…
— Jest mi naprawde przykro — przerwal mu Kean ale nie moge udzielic pozwolenia.
Blaine rozejrzal sie wokolo. Otaczalo ich z tuzin zombie w podartych ubraniach.
— Rozmawialem z mysliwymi — ciagnal Kean — i dalem im gwarancje, ze w ciagu pol godziny opusci pan nasze tereny i wyjdzie na ulice. Musi pan juz isc.
— Dlaczego?
— Po prostu nie jestesmy w stanie panu pomoc. Juz za pierwszym razem nie powinienem wpuszczac pana do podziemi, ale uczynilem to na prosbe Smitha, ktorego przeznaczenie splecione jest nieodlacznie z pana osoba. Smith jest jednym z moich ludzi. Wie pan, ze jestesmy tutaj z powodu naszej choroby.
— Tak.
— Smith powinien uwzglednic konsekwencje. W chwili gdy otworzyl dla pana wejscie, sprowokowal mysliwych do wtargniecia do srodka. Jeszcze pana nie znalezli, ale wiedza, ze pan tu jest. A wiec szukaja. Blaine, oni wesza tu i z tuzin mysliwych bada korytarze, zastrasza naszych ludzi, krzyczy do swoich krotkofalowek. Przesylaja raporty. Kilku. mlodych mysliwych, niedoswiadczonych, zaczelo strzelac do zombie.
— Przykro mi — powiedzial Blaine.
— Nie jest pan temu winien, ale Smith powinien sie lepiej orientowac. Nasze miasto nie jest suwerennym krolestwem. Zyjemy tutaj jedynie dzieki tolerancji. W kazdej chwili nastawienie dotad odpowiedzialnych ludzi moze sie zmienic. Dlatego rozmawialem z mysliwymi i reporterami.
— Co pan im powiedzial? — zapytal Blaine.
— Wyjasnilem, ze otworzyla sie pod panem wadliwie zamknieta krata i spadl pan do srodka przez przypadek, a potem odczolgal sie gdzies w boczny korytarz. Zapewnilem ich, ze zombie nie maja z tym nic wspolnego. Obiecalem, ze znajdziemy pana i dostarczymy na powierzchnie w ciagu najdalej pol godziny. Zaakceptowali moja propozycje i opuscili nasze tereny. Wolalbym nie byc zmuszonym do takiego zachowania.
— Nie mam do pana pretensji — powiedzial Blaine, podnoszac sie z wolna na nogi.
— Nie okreslilem miejsca, gdzie pan sie ukaze. Ma pan przynajmniej wieksze szanse. Chcialbym panu pomoc, ale przede wszystkim musze dbac o moich ludzi. Musimy byc neutralni — nikogo nie niepokoic. Tylko w ten sposob mozemy przetrwac.
— Gdzie pan mi proponuje wyjsc?
— Wybralem od dawna nie uzywane wyjscie na ulicy 79 Zachodniej. Zwiekszy to panskie szanse.