— Tak, zmarl jakies szescdziesiat lat temu. Ojciec Reilly’ego rowniez nie zyje. On jednak nigdy nie zabiera glosu. A szkoda! Mial glowe do interesow. Czemu sie tak na mnie gapisz? Och, ciagle zapominam, ze nie znasz tych spraw. To bardzo proste, uwierz mi.
Przez chwile stala zamyslona. Nagle skinela zamaszyscie glowa i po obroceniu sie na piecie podeszla do drzwi.
— Gdzie sie wybierasz?
— Powiedziec Reilly’emu, co o nim mysle! Nie moze mi tego zrobic. Obiecal!
Odzyskala juz kontrole nad soba.
— Jesli idzie o ciebie, Blaine, przypuszczam, ze nie jestes nam dluzej potrzebny. Masz swoje zycie, odpowiednie cialo. Sadze, ze mozesz opuscic to miejsce, kiedy tylko zechcesz.
— Dzieki — powiedzial, gdy wychodzila z pokoju.
Ubrany w brazowe spodnie i niebieska koszule opuscil szpital. Poszedl dlugim korytarzem, az dotarl do drzwi. Stal przed nimi umundurowany straznik.
— Przepraszam — zapytal Blaine — czy te drzwi wioda na zewnatrz?
— Co?
— Czy te drzwi prowadza na zewnatrz budynku?
— Tak, oczywiscie. Na zewnatrz i na ulice.
— Dziekuje.
Zawahal sie. Potrzebowal tego „wprowadzenia”, ktore tyle razy mu obiecywano. Chcialby zapytac straznika, jak wyglada teraz Nowy Jork, co sie zmienilo od jego czasow. Czego powinien unikac. Ale straznik z pewnoscia nie slyszal nigdy o Czlowieku z Przeszlosci. Patrzyl uwaznie na Blaine’a.
Blaine’owi nie odpowiadalo wcale, ze musi wyjsc do obcego miasta, jakim byl Nowy Jork w 2110 roku — bez pieniedzy, nie znajac nikogo, nie wiedzac gdzie skierowac swoje kroki, nie majac pracy. Do tego jeszcze skazany byl na to nowe cialo. Nie bylo znikad pomocy. Mial jednak poczucie wlasnej godnosci. Nie ponizy sie i nie bedzie prosic o pomoc te porcelanowa lalke, panne Thorne, lub kogos innego od Rexa.
— Czy potrzebuje jakas przepustke, zeby stad wyjsc?
— Nie — odpowiedzial straznik patrzac na niego podejrzliwie. — Hej, co sie z toba dzieje?
— Nic — odrzekl Blaine i tworzyl drzwi. Wciaz nie mogl pojac, dlaczego tak po prostu mogli go zostawic samemu sobie. Ale dlaczego by i nie? Znalazl sie przeciez w swiecie, w ktorym rozmawia sie ze zmarlymi krewnymi, w swiecie statkow kosmicznych i urzadzen przenoszacych do wiecznosci, wreszcie — w swiecie, w ktorym dla potrzeb kampanii reklamowej porywa sie z przeszlosci czlowieka, a jesli cos sie nie uda — zwyczajnie wypuszcza sie go na wolnosc.
Drzwi zamknely sie. Blaine opuscil ogromny, szary budynek Rexa. Przed nim rozciagal sie Nowy Jork.
5
Na pierwszy rzut oka miasto przypominalo surrealistyczny Bagdad. Zobaczyl niskie palace, ktorych sciany zdobila biala i niebieska ceramika. Miedzy nimi wyrastaly strzeliste czerwone minarety, a takze inne budynki o niesymetrycznych ksztaltach, pokryte jaskrawymi chinskimi dachami lub kopulami z iglica. Wygladalo na to, ze w architekturze zapanowal styl orientalny. Trudno bylo Blaine’owi uwierzyc, ze to jest rzeczywiscie Nowy Jork. Z ulga zauwazyl pojedyncze wiezowce, wystajace ponad azjatycka zabudowe.
Na ulicach prawie wcale nie bylo ruchu. Jechaly motocykle i rowery, samochody nie wieksze niz porsche, ciezarowki wielkosci buicka. Zastanawial sie, czy nie jest to czasem spowodowane koniecznoscia obnizenia poziomu zanieczyszczenia powietrza — nawet to sie nie na wiele zdalo.
Zdecydowanie wieksze natezenie ruchu panowalo nad ziemia. Niektore pojazdy zaopatrzone zostaly w smigla, inne — w silniki odrzutowe; przelatywaly ciezarowki, jednoosobowe „samochody” wyscigowe, taksowki, podobne do helikopterow, a takze autobusy, na ktorych widnialy napisy: „Port Lotniczy 2 Poziom” czy „Ekspres do Montauk”. Polyskujace punkty oznaczaly granice szlakow komunikacyjnych zarowno w pionie, jak i w poziomie. Pomiedzy nimi pojazdy wznosily sie i opadaly, zakrecaly i wymijaly sie. Ruch regulowaly czerwone, zielone, zolte i niebieskie swiatla. Z pewnoscia obowiazywaly jakies przepisy, ale Blaine nie mogl sie w nich polapac.
Piecdziesiat stop nad nim znajdowal sie inny poziom ze sklepami. Jak dostawali sie tam ludzie? Dlaczego w ogole chcialo im sie zyc w tym halasliwym i zanieczyszczonym spalinami miescie? Panowalo tu wyrazne przeludnienie. Mial wrazenie, ze znalazl sie na dnie morza pelnego ryb. Ilu tu moglo byc ludzi? Pietnascie milionow? Dwadziescia? Nowy Jork w 1958 roku wygladal w porownaniu z tym miastem jak spokojna wioska.
Poczul, ze musi sie zatrzymac i uporzadkowac wrazenia. Ale chodniki pelne byly spieszacych sie ludzi i gdy zwolnil kroku, zaczeli wpadac na niego, posypaly sie przeklenstwa. W zasiegu wzroku nie mogl dostrzec zadnych lawek, nie mowiac juz o parku.
Zauwazyl, ze grupa ludzi utworzyla kolejke. Stanal na jej koncu. Powoli przesuwal sie do przodu. Zaczynala go bolec glowa, z trudem chwytal oddech.
Szybko jednak odzyskal rownowage. Z uznaniem pomyslal o swoim nowym ciele. Byc moze czlowiek z przeszlosci po prostu potrzebuje takiego organizmu, zeby moc sprostac rzeczywistosci? Niewrazliwy system nerwowy ma wiec swoje plusy.
Kolejka przesuwala sie do przodu. Spogladal na stojacych z nim ludzi. Zarowno kobiety, jak i mezczyzni wygladali na biednych: zaniedbani i nieumyci. Wokol nich unosila sie atmosfera przygnebienia.
Czyzby stal w kolejce po darmowe jedzenie?
Dotknal ramienia stojacego przed nim mezczyzny.
— Przepraszam, po co stoi ta kolejka?
Mezczyzna odwrocil glowe. Spojrzal na Blaine’a podkrazonymi oczami.
— Prowadzi do budki samobojcow — powiedzial, wskazujac broda w kierunku czola kolejki.
Blaine podziekowal i szybko opuscil szereg. Co za idiotyczny przypadek skierowal go wlasnie tutaj. Budki samobojcow! Nie, z wlasnej woli nigdy nie znajdzie sie w jednej z nich. Nie moze byc az tak zle!
Ale co to za swiat, w ktorym istnieja budki samobojcow? I to bezplatne — do korzystania wedlug uznania klienta… Na drugi raz musi byc ostrozniejszy, zanim zdecyduje sie przyjac cos za darmo.
Blaine wedrowal dalej, rozgladajac sie na boki. Powoli przyzwyczajal sie do tego jasno oswietlonego, zatloczonego miasta. Podszedl do ogromnego budynku, przypominajacego gotycki zamek. Wokol murow obronnych fruwaly golebie. Na najwyzszej wiezy palilo sie jaskrawozielone swiatlo, dobrze widoczne mimo zachodzacego slonca.
Blaine przez chwile przygladal sie budynkowi. Zauwazyl, ze o jego sciane opiera sie mezczyzna, palacy cienkie cygaro. Wygladalo na to, ze jest to jedyny czlowiek w Nowym Jorku, ktoremu sie nigdzie nie spieszy. Blaine podszedl do niego.
— Przepraszam pana — powiedzial — co to za budynek?
— Miesci sie tu zarzad Korporacji „Zaswiaty”.
Byl to wysoki, bardzo szczuply mezczyzna, a jego twarz, pociagla i ponura, sprawiala wrazenie ogorzalej od wiatru. Wasko osadzone oczy patrzyly prosto. Ubranie wisialo na nim — wygladal jak czlowiek z farmy, ktory tak bardzo przyzwyczail sie do noszenia levisow, ze juz nie mogl dobrze sie czuc w ubraniu szytym na miare.
— Robi wrazenie — powiedzial Blaine, patrzac na zamek.
— Zbytkowny — zauwazyl mezczyzna. — Pan nie jest nowojorczykiem, czyz nie?
Blaine potrzasnal glowa.
— Ja rowniez. Ale, mowiac szczerze, myslalem, ze wszyscy na Ziemi i innych planetach znaja ten budynek. Czy ma pan cos przeciwko, zeby powiedziec mi, skad pan pochodzi?
— Skadze. — Blaine zastanawial sie, czy moze powiedziec prawde. Nie, nie nalezalo jej mowic calkiem