nieznajomej osobie. Moglby wezwac policje. Lepiej cos zmyslic.
— Rozumiesz, ja jestem z Brazylii.
— O?
— Tak. Dolina Gornej Amazonki. Moi najblizsi wyjechali stad na plantacje kauczuku, gdy bylem malym chlopcem. Wlasnie zmarl moj ojciec, pomyslalem sobie, ze warto by bylo odwiedzic Nowy Jork.
— Slyszalem, ze wciaz jeszcze sa tam dzikie miejsca.
Blaine skinal glowa, cieszac sie, ze jego historyjka nie zostala zakwestionowana. Moze nie jest to niezwykla opowiesc, jak na te czasy? W kazdym badz razie — znalazl swoj dom.
— Jesli idzie o mnie — odezwal sie nieznajomy — jestem z Mexican Hat w Arizonie. Nazywam sie Orc, Carl Orc. A ty Blaine? Milo mi, Blaine. Przyjechalem tu po to, by rzucic okiem na Nowy Jork i zrozumiec, dlaczego wciaz nim sie przechwalaja. Nie moge powiedziec, widok jest dosyc interesujacy, ale ludzie, jak na moj gust, za bardzo sie spiesza i za bardzo wrzeszcza. Nie chce przez to powiedziec, ze powinnismy sie zabierac stad do domu, ale rzeczywiscie ci ludzie biegaja jak kot z pecherzem.
— Rozumiem ciebie.
Przez kilka minut wymieniali poglady na temat poddenerwowanych, szalonych w swym pospiechu nowojorczykow, porownujac ich zycie ze spokojnym i zrownowazonym spedzaniem czasu w Mexican Hat i Dolinie Gornej Amazonki. Zgodzili sie ze soba, ze tutejsi ludzie po prostu nie umieja zyc.
— Blaine — powiedzial Orc. — Ciesze sie, ze ciebie spotkalem. Co powiesz na jednego glebszego?
— Czemu nie — odpowiedzial Blaine. Przy Orcu moze uda mu sie przebrnac przynajmniej przez wstepne przeszkody. Moze zalatwi sobie jakas prace w Mexican Hat? Postanowil, ze swa nieporadnosc wobec wspolczesnosci wytlumaczy pobytem w Brazylii i amnezja.
Przypomnial sobie nagle, ze nie ma pieniedzy.
Zaczal obszernie wyjasniac, jak to przez zapomnienie zostawil w hotelu portfel, ale Orc przerwal mu w pol slowa.
— Sluchaj, Blaine — spojrzal na niego stanowczo. — Chce ci cos powiedziec: taka historyjka nie przeszlaby u wiekszosci ludzi, ale ja znam sie na ludziach i rzadko sie myle. Trudno mnie nazwac biedakiem. Co powiesz na to, ze ja stawiam?
— Ale ja nie…
— Jesli masz jakies skrupuly, jutro sie zrewanzujesz. Ale teraz chodzmy zaglebic sie w nocne zycie tego miasta.
Okazja rownie dobra jak inna, aby dowiedziec sie czegos o tej przyszlosci. Blaine pomyslal, ze nic tak bardzo nie pomaga w zrozumieniu epoki, jak obserwowanie zrelaksowanych ludzi podczas zabaw i rozmow. Co bardziej symbolizuje Rzym, jesli nie cyrk? Czyz rodeo nie bylo wizytowka Dzikiego Zachodu? Hiszpania miala swoje walki bykow, a Norwegia narciarstwo. Co jest charakterystyczne dla obecnej cywilizacji? Moglby sie tego dowiedziec czytajac ksiazki, ale nie byloby to tak bezposrednie przezycie i tak ciekawe.
— Moze wpadniemy do Dzielnicy Marsjanskiej? — spytal Orc.
— Prowadz.
Szli labiryntem ulic, usytuowanych w roznych poziomach, pod podziemnymi arkadami i po nadziemnych kladkach. Czesc drogi przebyli pieszo, czesc winda, jechali rowniez metrem i taxihelem. Nie zrobilo to zadnego wrazenia na przybyszu z Zachodu. Stwierdzil, ze przypomina mu Phoenix. Oczywiscie, w nieco innej skali.
Dotarli wreszcie do malej restauracji, ktora nosila nazwe „Czerwony Mars”. Zamowili prawdziwa potrawe marsjanska. Blaine musial przyznac, ze jeszcze nigdy nic takiego nie jadl. Orc zas oznajmil, ze probowal marsjanskiego jedzenia kilka razy, w Phoenix.
— Calkiem dobre — zarekomendowal — ale nie zaspokaja glodu. Potem wpadniemy na porzadny stek. Menu spisane bylo w jezyku marsjanskim, bez zadnych angielskich tlumaczen. Blaine zamowil to samo co Orc zestaw numer jeden. Przyniesiono im dziwnie wygladajaca salatke z drobniutko pokrajanych warzyw i miesa. Sprobowal — i widelec o malo co nie wypadl mu z reki.
— Smakuje dokladnie jak potrawy Chinczykow!
— To zrozumiale. Chinczycy pierwsi wyladowali na Marsie. Zdaje sie, ze w dziewiecdziesiatym siodmym roku. To, co sie je na Marsie, jest chyba marsjanska potrawa, nie?
— Mysle, ze tak.
— Poza tym, robia te potrawy z roslin, ktore, wywiezione na Marsa, ulegly mutacji. Przynajmniej tak je reklamuja.
Blaine nie wiedzial, czy powinien czuc rozczarowanie, czy raczej odetchnac z ulga. Zjadl z apetytem C’kyo-Ourher, ktory smakowal dokladnie jak krewetki po chinsku zmieszane z jarzynami, i Trrdxat, ktory z kolei okazal sie nadziewanym jajkiem.
— Czemu nadali swoim potrawom takie dziwaczne nazwy? — zapytal, zamawiajac na deser Hggshrt.
— Czlowieku, ty rzeczywiscie pochodzisz z dziury zabitej dechami. Chinczycy poszli na calego. Przetlumaczyli napisy, widniejace na pozostalosciach po cywilizacji na Marsie i w niedlugim czasie zaczeli mowic po marsjansku, zapewne z silnym kantonskim akcentem. Ale nie bylo komu pokazac im, jak ten jezyk brzmi naprawde. Mowili po marsjansku, ubierali sie po marsjansku, zaczeli myslec po marsjansku. Nazwij teraz ktoregos Chinczykiem, a dostaniesz w dziob. On jest Marsjaninem!
Przyniesiono Hggshrt, ktory smakowal dokladnie jak placuszek z migdalami.
Orc zaplacil. Gdy wychodzili, Blaine zapytal:
— Czy duzo jest marsjanskich pralni?
— Do licha i troche. Roi sie od nich.
— Tak myslalem — zadumal sie nad marsjanskimi Chinczykami i ich przywiazaniem do tradycji.
Zlapali taxihel. Orc chcial jeszcze wpasc do Greens Club, o ktorym wspominali mu jego przyjaciele z Phoenix. Ten maly, intymny i komfortowy klub byl znany w calym swiecie: zaden z gosci, zwiedzajacych Nowy Jork, nie mogl go pominac. Miejsce to slynelo z pokazow zycia roslin.
Dostali miejsce na malym balkonie, niedaleko ogrodzonego szklanym plotem srodka, otoczonego trzema poziomami stolikow. Za szklana przegroda znajdowalo sie cos jakby zywcem przyniesione z dzungli. Gaszcz roslin, rozniacych sie od siebie kolorem i wielkoscia, lekko kolysal sie na sztucznym wietrze. Rosliny te zachowywaly sie inaczej niz jakiekolwiek inne, ktore kiedykolwiek widzial. Wyrastaly nieslychanie szybko wprost z korzenia lub malenkiego ziarna, osiagaly potezne rozmiary, dojrzewaly, pokrywaly sie kwiatami i wreszcie nastepowalo zaplodnienie, wysiew nasion i powolne obumieranie. Nie wszystkie gatunki odradzaly sie ponownie. Na tym malym obszarze toczyla sie bezpardonowa walka o przetrwanie, o kazda piedz ziemi, kazdy lyk powietrza, drobine swiatla. Wygrywaly mutanty, lepiej przystosowane do warunkow. Czasem dominowala jedna roslina, ktorej szczesliwie udalo sie pokonac rywali, ale gdy tylko nastepowalo obumieranie, na jej resztkach natychmiast wyrastaly inne. Zmienial sie wyglad roslin, ich wielkosc — wszystko w celu przetrwania. Ale nie pomagalo ani zdeterminowanie, ani transformacja. Kazda rosline czekala wczesniej czy pozniej smierc.
Widok ten poruszyl Blaine’a. Czyzby to, co sie dzialo teraz, w 2110 roku, mialo byc fatalistyczna przepowiednia przyszlosci? Spojrzal na Orca.
— To, co robia w Nowym Jorku z szybko rosnacymi mutantami, jest rzeczywiscie ekscytujace. Oczywiscie nikt nie jest w stanie przewidziec, jak taki pokaz sie skonczy. Po prostu, ograniczaja sie do stworzenia odpowiednich warunkow — i niech lepszy zwycieza. Slyszalem, ze wymienia sie rosliny co dobe — tak szybko zuzywaja swoje potencjaly.
— A wiec tak to sie konczy — powiedzial Blaine, patrzac na zmagania — na wymianie.
— Pewnie — odpowiedzial Orc, nie zauwazajac filozoficznego podtekstu. — Przy tych cenach moga sobie wlasciciele na to pozwolic. Ale to dziwactwo. Lepiej opowiem ci o pustynnych roslinach, ktore uprawiamy w Arizonie.
Blaine saczac whisky, sledzil walke roslin. Orc kontynuowal.
— W samym srodku pustyni rosna u nas jarzyny i owoce. Udalo nam sie zaadaptowac je do pustynnego