To byla bardzo interesujaca mysl.
Bandaze koniecznie powinny sie znalezc posrod tych rzeczy, ktore zabierze ze soba do domu, na Ziemie. Oczywiscie, jesli kiedykolwiek bedzie mial szanse tam wrocic. Nie diamentowe narzedzia ani dziela sztuki, ktore prawdopodobnie straca wartosc, gdy znajda sie poza zasiegiem dzialania Efektu Zuzycia, ale rzeczy nadajace sie do zbadania, a nastepnie skopiowania przez ziemskich „czarownikow”.
Lezac na pryczy, w ciemnosciach ukladal liste przedmiotow, ktore powinien zabrac ze soba. Dla zabicia czasu zastanawial sie nad sposobem, w jaki przedstawi swoje doswiadczenia ziemskim niedowiarkom.
Doszedl do wniosku, ze jesli kiedykolwiek uda mu sie uciec z tego lochu, jakos naprawic zevatron i wrocic do domu, lepiej zeby mial ze soba troche przekonujacych dowodow rzeczowych. Inaczej nikt mu nie uwierzy.
Karmili go rzadka zupka, podawana z nieprzesadna czestotliwoscia. Dennis stracil rachube czasu. Po uplywie doby, a przynajmniej tak mu sie zdawalo, umilkly dobiegajace z glebi korytarza wrzaski. Jednak potem chyba znaleziono jakiegos innego nieszczesnika, na ktorym kontynuowano zuzywanie tutejszych specjalistycznych narzedzi.
Dennis usilowal przeprowadzac w glowie obliczenia matematyczne, przywolywal zakurzone wspomnienia, przysluchiwal sie intensywnie zamknietemu swiatu wokol. Czepial sie wszystkiego, co mogloby nieco zlamac monotonie uplywajacych godzin.
W pewnej chwili uslyszal dobiegajaca z korytarza, podniecona rozmowe straznikow wieziennych.
— …najpierw tutaj, potem wysoko na wiezy, potem na dziedzincu, a w koncu znowu tutaj! I nikt nie wie, co to jest!
— A co to moze byc? — powiedzial drugi glos. — To jest potwor, ot co! Pomiot tego wielkiego demona, ktory powalil naszego barona cztery dni temu. Mowie ci, ze trzymanie pod dachem czarownikow i L’Toff zawsze sprowadza tylko sam nieszczescia. Juz nie moge sie doczekac, kiedy baron dojdzie do sil…
Glosy umilkly w glebi korytarza.
Dennis wstal z trudem i przywarl do krat malenkiego otworu w drzwiach swojej celi.
— Straz! — zawolal. — Straz! Powiedzieliscie, ze Kremer zyje?
Poprzednio straznicy nie odpowiadali na zadne z jego pytan, jednak ta para wydawala mu sie troche inna niz pozostale. Byc moze byli to jacys nowi, ktorzy niedawno rozpoczeli na zasadzie rotacji sluzbe w lochach.
Spojrzeli po sobie, ledwie widoczni w migajacym swietle pochodni na scianie. Jeden z nich wzruszyl ramionami i wyszczerzyl w usmiechu pniaki rzadkich zebow.
— Tak, czarowniku. Ale nie dzieki demonowi, ktorego przywolales, zeby zrzucal kamienie na Jego Wysokosc. Za kilka dni baron Kremer bedzie juz zdrow i na chodzie. Do tego czasu wszystkim kieruje tu Lord Hern.
Dennis skinal glowa. A wiec to tak. Zrozumial, ze ci jaskiniowcy nie maja pojecia o czyms takim jak proca. Tylko cud mogl sprawic, ze znali luk i strzaly. Prawdopodobnie jedynie Kremer dokladnie wiedzial, skad wzial sie kamien, ktory go ugodzil.
Wszyscy pozostali dosc slusznie obarczali Dennisa wina za stan, w jakim baron sie znalazl, jednak z zupelnie blednych powodow. Uwazali, ze posluzyl sie srodkami metafizycznymi. Nic mu nie zrobia do czasu, az Kremer sam zdecyduje o jego dalszym losie.
Dennis nie mial watpliwosci, ze jednym z elementow wyroku bedzie dluga wizyta u specjalistow w sali tortur.
Przeciagnal dlonia po szczecinie na twarzy i spytal straznikow, czy moglby dostac jakies ostrze do golenia.
Usmiechneli sie do siebie, jakby dokladnie wiedzieli, co naprawde z tym ostrzem zamierza zrobic.
— Nie, czarowniku — powiedzial ten z zebami jak pniaki, sie usmiechajac. — Nawet lord Hern nie przepuscilby niezdarom, ktorzy przez glupote pomogli wiezniowi w ucieczce. — Wiesz, co ci jednak powiem? — odezwal sie drugi. — Jesli obiecasz, ze ochronisz nas przed tym diabelskim pomiotem, ktory wypusciles na zamek, damy ci troche brandy — wypowiedzial to slowo sciszonym glosem i z nabozna starannoscia — Mam przyjaciela przy tej destylarni, ktory mi jej troche podrzucil.
Podniosl do gory butelke, w ktorej cos chlupotalo. Nalal troche do wyciagnietego skads kubka i przecisnal go miedzy kratami.
Dennis wzruszyl ramionami, przyjmujac kubek. Nie mial pojecia, o czym ten straznik mowi. Diabelski pomiot? To brzmialo jak jakis przesadny nonsens.
Upil lyk wspaniale ohydnego trunku. Gdy ogien splynal w dol, rozgrzewajac zoladek, spytal straznikow o Artha.
Powiedzieli, ze maly zlodziej zostal postawiony na czele grupy obslugujacej bimbrownie. Dennis podejrzewal, ze ta brandy pochodzi wlasnie od niego i ze Arth przekupil straznikow, zeby przekazali mu cala butelke.
Nastepny lyk straszliwego napitku wywolal atak gwaltownego kaszlu, jednak Dennis postanowil, ze kiedys sie za to Arthowi odwdzieczy.
O Linnorze straznicy nic nie wiedzieli. Wspomnienie ksiezniczki L’Toff wyraznie ich sploszylo. Nagle stwierdzili, ze czekaja na nich wazne obowiazki gdzie indziej, i odeszli, wykonujac dlonmi nieznaczne, odczyniajace zlo gesty.
Dennis westchnal i wrocil do zarzuconej sloma pryczy. Przynajmniej ona, w miare uplywu spedzonych na niej godzin, stawala sie coraz bardziej wygodna.
Zajal sie zuzywaniem niewielkiego kamyka, usilujac przetworzyc go w dluto do obluzowania glazow w scianie celi. Jednak zdawal sobie sprawe, ze naprawde udoskonala jedynie to wiezienie. Kamyk z pewnoscia nie byl tak dobry jak dluto, jak sciana jako sciana. Bez watpienia w tym swiecie to historia znana i wielokrotnie powtarzana. Jesli nie uda mu sie wymyslic czegos niezwyklego, naprawde znajdzie sie w kropce.
Obudzil sie gwaltownie ze snu o potworach.
Zamrugal w ciemnosciach, przerazony obrazami, ktore wciaz nie chcialy zniknac z jego wyobrazni… skradajacymi sie sylwetkami, uzbrojonymi w ostre, polyskujace zlowieszczo pazury. Jeszcze dluga chwile po przebudzeniu czul w sercu niemily ucisk.
Po chwili odniosl wrazenie, ze z ciemnosci dobiega jakis dzwiek, jakby delikatne skrobanie. Nie uwierzyl w nie, mowiac sobie, ze to pozostalosc koszmarnego snu.
Po chwili jednak dzwiek ulegl zmianie i stal sie miekkim sykiem.
Dennis potrzasnal glowa, zeby uwolnic sie od oplatajacej mu umysl pajeczyny. W ciemnosciach odwrocil glowe i zamarl. W jednym z dolnych rogow drzwi do jego celi pojawil sie ognisty punkcik, jaskrawa iskra, wyraznie widoczna w niemal idealnej czerni.
Iskra wspinala sie powoli, pozostawiajac za soba plomienna linie. Doszla w ten sposob do wysokosci nieco przekraczajacej pol metra. Potem skrecila w prawo. Przez jej wyzarzony slad wpadalo przytlumione swiatlo z korytarza.
Dennis cofnal sie, nagle przypominajac sobie to, co straznicy mowili o grasujacym w zamku „diabelskim pomiocie”. Uwazali, ze to jego robota, ale przeciez w rzeczywistosci nie mial i nie ma nic wspolnego z demonami. Cos jednak wycinalo sobie droge do jego celi i nie moglby powiedziec, ze mu sie to podoba!
Wypalona linia znowu skrecila o dziewiecdziesiat stopni w prawo, powoli splywajac w strone podlogi. Dennis scisnal w dloni zaostrzony kamyk. Patrzyl, jak wyciety fragment przewraca sie, tworzac w drzwiach prostokatny otwor tuz nad podloga.
Chcial krzyknac, przywolac straznikow — albo kogokolwiek — ale nie mogl wydusic z siebie ani slowa.
Przez chwile otwor pozostawal pusty. Potem cos go przyslonilo, cos, co mialo dwoje wielkich, czerwonych oczu — zbyt duzych, zeby mogly nalezec do istoty naturalnej. Przez chwile te oczy blyszczaly nieruchomo, patrzac wprost na niego.
Potem wyposazona w nie istota zaczela powoli wciskac sie do celi.
Dennis, na wpol zaglodzony, z miesniami wciaz jeszcze odretwialymi od snu wcale nie czul sie zwarty i