— Mam zamiar sciagnac te cholerne zagle — oznajmil Dennis. — Zobacz, jak obwisly. Zwracaja tylko uwage, a poza tym nigdy nie bylo do tej pory wystarczajaco silnego wiatru.
Linnora powstrzymala go.
— Nie, Dennisie. Jestem pewna, ze pomogly nam zachowac rownowage i wytracic ped na tych paru stromych zjazdach, choc przyznaje, ze nie rozumiem dlaczego. Jestem pewna, ze woz zuzyl sie juz z nimi. Jezeli je usuniemy, to tylko nam to zaszkodzi.
Dennis musial zaufac wrozce. Pocalowal ja szybko, a potem odwrocil sie i polecil robotowi ruszac. Popedzili w dol gorskiej drogi.
Po przejechaniu mniej wiecej mili mineli za zakretem pluton odpoczywajacej kawalerii. Gdy wozek przemknal obok nich z lopotem jak wielki, biegnacy ptak, naliczyli przynajmniej dziesiec rozmazanych pedem, zdziwionych twarzy. Ludzie rozprysneli sie na obie strony, usilujac uciec im z drogi. Niektorzy potoczyli sie w dol po zapylonym zboczu. Za plecami uciekinierow rozlegly sie okrzyki i wkrotce z tylu pojawili sie galopujacy jezdzcy.
Dennis cala uwage skupil na prowadzeniu pojazdu. Woz pedzil ze swistem o wiele szybciej niz kiedykolwiek dotad. Tym razem jednak czul, ze calkowicie nad nim panuje. Ogarniety transem zuzycia czul jasnosc mysli i drzemiaca w mm potege.
Niech ich scigaja! Najedza sie kurzu!
Uslyszal dobiegajacy z tylu wozu smiech Artha naigrawa-jacego sie z ich przesladowcow. Linnora spiewala cicho stara piesn wojownikow o rownym rytmie i wyzywajacej nucie. Wszystko to wplatalo sie w przezywany przez nich wspolnie trans. Dennis krzyczal z uniesieniem.
Potem droga zakrecila i zobaczyli toczaca sie bitwe.
Na wprost przed nimi, na plaskiej polanie miedzy wzgorzami, trwala pierwsza potyczka.
Wszystko wskazywalo na to, ze najezdzcy zdolali zaskoczyc oddzial L’Toff. Okolo piecdziesieciu kawalerzystow Kremera krazylo wokol znekanej grupy wojownikow ubranych w splowiala zielen. Gorale sprawnie bronili sie swymi dlugimi wloczniami i zaden z jezdzcow nie wazyl sie podjechac zbyt blisko. Ale jednoczesnie nie pozwalali piechurom sie wycofac. Z rzucanych przez osaczonych L’Toff nerwowych spojrzen ku pomocy mozna sie bylo zorientowac, ze wiedza, iz pozostala czesc wrogiej armii jest juz niedaleko.
Kiedy pojazd Dennisa pojawil sie na szczycie wzgorza, obroncy popatrzyli z zaskoczeniem. Paru kawalerzystow, ktorzy od tej strony spodziewali sie wsparcia, krzyknelo z tryumfem.
Krzyki te przerodzily sie we wrzaski przerazenia, gdy lopoczacy, wielki ksztalt runal wprost na nich. Dennis nie mial innego wyjscia, musial kierowac sie w najwiekszy tlum. Teren z prawej strony byl zbyt kamienisty, a po lewej, w odleglosci zaledwie dwunastu metrow, rozpoczynal sie gwaltowny spadek.
Konie kawaleryjskie byly dobrze wyszkolone, ale nikt nie przygotowal ich na spotkanie z warczaca i lopoczaca machina! Z dzikim rzeniem zaczely ponosic, rozbiegajac sie we wszystkich kierunkach ze swymi nieszczesnymi jezdzcami na grzbietach.
Dennis czul, jak Arth stojacy na tyle podskakujacego pojazdu uderza dragiem na prawo i lewo i wrzeszczy co sil w plucach. Jeden z rycerzy zdolal utrzymac swego rumaka przy burcie wozka i usilowal uderzyc toporem w szerokie zagle, ale Arth w ostatniej chwili zrzucil go z siodla szerokim machnieciem draga.
Rzut oka do tylu przekonal Dennisa, ze nadciagaja dalsi zolnierze Kremera. A cwierc mili przed nimi duzy oddzial ubranych na zielono wojownikow zblizal sie od poludnia, aby przyjsc z pomoca swoim osaczonym towarzyszom. Zanosilo sie na powazna bitwe.
Kazal robotowi przyspieszyc. Ich jedyna szansa bylo wydostac sie z rejonu walk i to szybko!
Dennis zakrecil ostro w lewo, starajac sie uniknac zderzenia, i zostawil za soba kolejna pare sploszonych koni.
Jezeli ich nagle pojawienie sie wybilo najezdzcow z uderzenia i pozwolilo paru obroncom uciec, to dobrze. Ale podstawowym zadaniem Dennisa bylo doprowadzic ich niewielki pojazd w nienaruszonym stanie na druga strone tej dolinki. Gdy dokonaja tego, znajda sie bezpiecznie za wlasnymi liniami. Beda mogli podazac bez najmniejszych trudnosci do samego domu Linnory!
Poczul cos miedzy stopami. Spojrzal w dol i zobaczyl chochlaka usmiechajacego sie don z bezpiecznego wnetrza pojazdu. Maly Krenegee doskonale wiedzial, jak dbac o wlasna skore.
Kiedy Dennis ponownie spojrzal przed siebie, zaklal gwaltownie i skrecil mocno w lewo. Woz przemknal obok grupki przer?zonych oszczepnikow, mijajac ich o grubosc zagla.
— Dennizz! — Arth zaczal wymachiwac rekami. Cisnal swoja palke i zeskoczyl do srodka wozu. — Dennizz, dokad jedziesz?
— A dokad uwazasz, ze… O nie! Robot! Cala wstecz! Niewielka maszyna usilowala spelnic rozkaz. Jej gasienice zawyly. Z tylu za nimi wzniosly sie tumany kurzu.
Watly zywoplot, rosnacy wzdluz drogi ukrywal za soba stromo spadajace w dol zbocze. Przebili sie przez waska przegrode wsrod odskakujacych na wszystkie strony galezi, a potem zaczeli sunac na leb, na szyje w dol nachylonego pod katem czterdziestu pieciu stopni stoku.
— Aaach! — Uslyszal okrzyk Artha.
— Ooooj! — zawtorowala mu Linnora.
Dennis staral sie opanowac podskakujacy i mknacy w dol zbocza pojazd. — Zwolnij! — rozkazal glosno. Staral sie ze wszystkich sil zuzywac zmniejszanie predkosci, z jaka zjez-j^ali w dol, i wyczuwal, ze inni robia to samo.
— Zwolnij!
W odleglosci niecalych stu metrow przed nimi znajdowal sie skraj przepasci. I wszystko wskazywalo na to, ze nie ma sposobu, dzieki ktoremu mogliby zatrzymac sie w pore.
XI. ET DWA TUU TUUT!
— A teraz pamietajcie, co wam mowilem! — zawolal Gath do pozostalych aeronautow. Z gondoli dziesieciu tanczacych w gore i w dol balonow rozlegly sie potwierdzajace okrzyki.
Gath odwrocil sie i uniesionym kciukiem dal znak Stivyungowi Sigelowi, ktory znajdowal sie we flagowym balonie poludniowego zespolu. Potezny farmer skinal glowa i uniosl obie dlonie do ust.
— Cumy rzuc! — Rozlegly sie dwa sygnaly trabka. Siekiery przeciely liny. Worki z piaskiem polecialy w dol.
Zalogi dorzucily wegla na ognie plonace pod otwartymi wlotami powlok. Jaskrawo pomalowane balony jeden po drugim wzniosly sie obok wysokich drzew i wzbily w niebo.
Dlugo musieli czekac na sprzyjajacy wiatr. Wreszcie nadszedl taki, ktory wial we wlasciwa strone, ale zarazem nie byl na tyle silny, zeby zbyt szybko przeniesc ich nad polem bitwy.
W dole pod nimi jechal konwoj z oddzialami wsparcia, ktore gotowe byly schwycic liny kotwiczne, gdy tylko zajdzie potrzeba zacumowania tej lzejszej od powietrza flotylli.
Gatha ogarnelo podniecenie. To bylo wspaniale uczucie — po tak dlugim oczekiwaniu znalazl sie w powietrzu i podazal do boju. Bylo to zadoscuczynienie za trud, jaki on i Stiyyung wlozyli w prace z budowniczymi i zuzywaczami L’Toff.
Plyneli z wiatrem na wschod. Wydawalo sie, ze mijaja cale godziny, ale w rzeczywistosci wkrotce znalezli sie nad wzgorzami Ruddik, gdzie nieprzyjacielowi udalo sie dokonac najglebszego jak do tej pory przelamania linii obronnych. Zespol Stiyyunga nadplynal nad poludniowa gran zamykajaca te strone kanionu. Tam aeronauci Stiyyunga rzucili kotwice oczekujacym ludziom. Znajdujacy sie w dole zolnierze L’Toff starali sie je schwycic i umocowac.
Gdy oddzial Gatha znalazl sie nad pomocna grania, wszystkie te czynnosci zostaly powtorzone.
Aeronauci nie mieli okazji przecwiczyc techniki cumowania. Na szczescie, zdryfowal tylko jeden balon z poludniowego zespolu. Nie zdolal sie zakotwiczyc i teraz wznosil sie gwaltownie, odplywajac na wschod.
Straty byly wiec mniejsze, niz Gath oczekiwal. I tak mieli zamiar wyslac jeden balon na wschod z