wymaga pewnych poprawek.
— Partyzanci! Przemykaja sie przez nasze linie! — Uslyszal czyjs okrzyk.
Jeden z „oficerow” wydal jakis rozkaz. Grupa ludzi popedzila na wschod, miedzy rosnace przy drodze drzewa. Nastapilo dlugie wyczekiwanie, po ktorym rozlegly sie szczeki broni i glosne wrzaski. A nieco pozniej do obozu przybiegl lacznik.
Poslaniec pospieszyl w strone odzianego w czerwien, tegiego mezczyzny, ktory skulony obok rosnacego nie opodal drzewa staral sie jak mogl chronic wlasna skore.
Brady podczolgal sie do miejsca, z ktorego mogl slyszec ich rozmowe.
— …zasadzka byla urzadzona na zakrecie drogi. Przypuszczam, ze jeden z nich musial sie zniecierpliwic dlugim oczekiwaniem i pospieszyl sie. To byl dla nas szczesliwy traf. Ale jestesmy tu zablokowani do chwili, gdy przekazemy wiadomosc naszym oddzialom.
Tegi mezczyzna w czerwieni, ktorego nazywano Hoss’k, oblizal nerwowo wargi.
— Ostatniego golebia uzylismy, zeby zawiadomic barona Kremera o ujeciu kolejnego cudzoziemskiego czarownika! Jak wiec zdolamy przeslac mu wiadomosc?
Oficer wzruszyl ramionami. — Po zapadnieciu zmroku rozesle tuzin ludzi w roznych kierunkach. Wystarczy, zeby przedostal sie tylko jeden…
Brady wycofal sie na poprzednie miejsce za pniem i siedzial tam skonsternowany przez dluga chwile. Jego przyjemne teorie rozsypaly sie i pozostal twarza w twarz z niebezpieczna, zagmatwana rzeczywistoscia.
— Od poczatku nie chcialem tu przychodzic! — Poskarzyl sie milczaco wszechswiatowi.
Westchnal. Nigdy nie powinienem dac sie namowic Gabbie, by zglosic sie na ochotnika!
— Panie, otrzymalismy wiadomosc od diakona Hoss’ka. Jest w drodze do Polnocnej Przeleczy. Twierdzi, ze znalazl…
Baron Kremer odwrocil sie i warknal: — Nie teraz! Wyslij temu glupcowi rozkaz, zeby zostal tam, gdzie jest, i nie wszedl w droge polnocnej armii!
Poslaniec sklonil sie szybko i wymknal z namiotu. Kremer ponownie odwrocil sie do swoich oficerow. — Dalej. Powiedzcie mi, co zostalo uczynione, by oczyscic Doline Ruddik z tych latajacych potworow.
Kremer wlasnie zjawil sie, przylatujac o swicie trzymiejs-cowym szybowcem. Bolala go glowa i czul lekkie nudnosci. Jego podwladni czuli, ze jest na granicy eksplozji, i starali sie pospiesznie wykonac rozkazy.
— Panie, wczoraj zatrzymalo nas nadejscie nocy. Ale oddzialy ksiecia Feif-dei zblizaja sie juz do dwoch potworow, ktore pozostaly na poludniowym skraju kanionu. Mamy zamiar zapewnic silne wsparcie z powietrza, wzmocnione posilkami, ktore rozkazales przerzucic z innych frontow.
Gdy tylko zostana wyeliminowane ostatnie dwa potwory z poludniowego stoku, bedziemy mogli przeprowadzic szturm na polozona nizej gran. Zostanie to okupione wieloma stratami, ale wtedy pozycje zajmowane przez sily L’Toff stana sie niemozliwe do utrzymania. Zmusi ich to do wycofania, a wtedy okrazymy cztery monstra pozostale na polnocnym stoku.
— A ile szybowcow stracimy do tej pory? — spytal baron.
— Och, niewiele, panie. Pietnascie lub dwadziescia. Kremer opadl bezwladnie w fotelu. — Niewiele… — Westchnal. — Moi dzielni, szczesliwi piloci… tak wielu. Jedna czwarta, prawie jedna trzecia stracona i nie mam juz zadnego, aby wesprzec polnocna armie.
— Alez Wasza Milosc, nie bedzie juz zadnego potwora. A nawet w tej chwili L’Toff i zwiadowcy sa calkowicie zwiazani walka na wszystkich frontach. Dokonamy przelamania, w dowolnym miejscu, i bedziemy ich mieli! Szczegolnie tutaj. Jezeli przebijemy sie dzis na zachod, rozetniemy sily naszych wrogow na dwie czesci!
Kremer podniosl glowe. Dostrzegl entuzjazm malujacy sie na twarzach swoich oficerow i ponownie dal sie mu porwac.
— Tak! — oznajmil. — Sprowadzcie posilki. Chodzmy na cypel Ruddik i badzmy swiadkami historycznego zwyciestwa!
Gdy nadszedl poranek, Dennis i Linnora siedzieli obok siebie na piaszczystym nasypie owinieci w jeden z kocow Surah Sigel i patrzyli na slonce wstajace nad lawica chmur nad wschodnim horyzontem.
Dennis mial wrazenie, ze jego miesnie sa klebkami wiotkich, do cna zuzytych szmat. Z ta tylko roznica, ze tu na Tatirze szmaty, ktore by uzywano tak wydajnie, nie znajdowalyby sie w tak fatalnym stanie jak on. Od ciaglego zmywania stawalyby sie jeszcze lepsze.
Slyszal, jak niedaleko od nich Arth robi co w jego mocy, aby przygotowac sniadanie z resztek, ktore pozostaly z zapasow Surah.
Linnora westchnela, opierajac glowe na piersi Dennisa. Byl szczesliwy, mogac na wpol rozbudzony pograzyc sie w delikatnym, slodkim aromacie jej wlosow. Wiedzial, ze wkrotce beda musieli zaczac myslec o sposobie wydostania sie z plaskowyzu. Ale w tej chwili nie mial ochoty zaklocic spokoju.
Arth kaszlnal w poblizu. Dennis slyszal go, jak powloczy nogami niedaleko skraju przepasci, mruczy cos zmartwionym glosem przez chwile, a potem kieruje sie z powrotem w strone drzew.
— Hej, Dennizz?
Dennis nie uniosl ramienia, ktorym przykryl twarz. — O co chodzi, Arth?
— Dennizz, chyba bedzie lepiej, jesli na cos popatrzysz. Dennis odslonil oczy. Ujrzal, ze Arth wskazuje na zachod.
— Czy moglbys wreszcie przestac — zapytal, gdy usiedli wraz z Linnora. Nie mogl stlumic uczucia irytacji, jakie budzila w nim sklonnosc Artha do wyszukiwania zlych nowin.
Arth pokazywal w strone grani, z ktorej spadli wczoraj o zmierzchu przy akompaniamencie swiszczacych wokol nich strzal. Zgodnie z tym co wskazywal nareczny komputer Dennisa, minelo niecale dziesiec letnich godzin od chwili, gdy runeli z tego urwiska.
Z tej strony dobiegaly do uszu Dennisa slabe odglosy walki. Pioropusz kurzu bitewnego wznosil sie z widniejacej nad nimi grani. Chmura ta zdawala sie przesuwac powoli i nieublaganie na poludnie.
Oddzialy L’Toff byly wyraznie spychane do tylu.
Ale nie to niepokoilo Artha. Wskazywal na cos bardziej z tylu i ponizej bitewnego pylu. Dennis spojrzal uwaznie na oswietlony wstajacym sloncem stok grani. I nagle zobaczyl ich.
Niewielki oddzial odlaczyl sie od walczacych na gorze. Spuszczali sie po zboczu wzdluz zlebu wyplukanego przez lata wiosennymi wodospadami. Schodzili ostroznie, asekurujac sie linami w bardziej stromych partiach.
A wiec ludzie Kremera jeszcze nie zrezygnowali. Wiedzieli, jak bardzo ich wladca chce dostac zbiegow w swe rece, i wyslali oddzial, zeby ich scigal nawet na tym pustynnym plaskowyzu.
Dennis obliczyl, ze beda tu nie pozniej niz za dwie, moze trzy godziny.
Linnora dotknela jego ramienia. Dennis odwrocil sie i skrzywil widzac, ze ona rowniez na cos wskazuje reka.
— Ty tez? — Spojrzal na nia oskarzycielsko. I dopiero potem podazyl wzrokiem za jej gestem.
Daleko na poludniu, na tle nieba poruszal sie jakis jaskrawy przedmiot. Kilka przedmiotow. Zawsze zazdroscil Linnorze jej doskonalego wzroku.
— Co?…
I nagle wiedzial. Wiekszy obiekt byl balonem, dryfujacym w swietle poranka. Jego ogromna powloka stala w ogniu, a kilka ciemnych, groznych ksztaltow przemykalo i nurkowalo kolo niego, zblizajac sie, by zadac smiertelny cios.
A wiec tak. Pomimo tej krotkiej, pelnej spokoju chwili wytchnienia, bitwa wciaz wrzala wokol nich na wielu frontach. Najlepiej byloby wydostac sie z plaskowyzu o urwistych zboczach, zanim opuszcza sie na niego zwiadowcy Kremera. Byloby rowniez pozadane sprawdzic, w jaki sposob ich niewielka grupka ryzykantow moglaby pomoc walczacym w slusznej sprawie.
I nagle Dennisowi przyszlo do glowy pewne rozwiazanie.
Wyciagnal ostry, stuletni noz, ktory dala mu Surah Sigel i odwrocil sie w strone Linnory i Artha.