szampanem.
— To ile pan ma tych pieniedzy?
Humphries nie rozlal szampana, ale przelkniecie przyszlo mu z trudem.
— To znaczy — dodala Pancho — jest pan wlascicielem tego wszystkiego czy tylko pan tu mieszka?
Zanim odpowiedzial, namyslal sie przez chwile.
— Moj dziadek zrobil majatek na boomie dotcomow na przelomie stuleci. Dziadzio byl na tyle cwany, ze wszedl na rynek, kiedy sie on jeszcze rozwijal i uciekl z niego, zanim banka pekla.
— Co to jest dotcom? — spytala Pancho. Ignorujac jej pytanie, Humphries mowil dalej:
— Dziadek skonczyl biologie i prawo. Kupil pol tuzina firm biotechnologicznych i zbudowal jedna z najwiekszych fortun na Ziemi.
— A pan co studiowal?
— Mam MBA uniwersytetu Wharton i tytul doktora praw z Yale.
— Wiec jest pan prawnikiem.
— Nigdy nie praktykowalem jako prawnik.
Pancho poczula niepokoj. To nie jest bezposrednia odpowiedz, uswiadomila sobie. Czego wszak mozna spodziewac sie od prawnika? Przypominala sobie stary dowcip: po czym poznac, ze prawnik klamie? Po tym, ze porusza ustami.
— Co pan takiego praktykuje? — spytala, starajac sie nadac glosowi nonszalanckie brzmienie.
Znow sie usmiechnal, tym razem z odrobina ciepla.
— Och, glownie robienie pieniedzy. W tym chyba jestem najlepszy.
Rozgladajac sie po luksusowej bibliotece, Pancho odparla:
— W wydawaniu tez jest pan nienajgorszy. Humphries rozesmial sie glosno.
— Tak, chyba tak. Duzo wydaje na kobiety.
Jakby na zawolanie, w drzwiach jadalni pojawilo sie hojnie obdarzone przez nature rude stworzenie z pusta szklanka po aperitifie w wypielegnowanej dloni.
— Humpy, kiedy kolacja? — padlo z wydatnych ust. — Umieram z glodu.
Twarz zbielala mu z gniewu.
— Powiedzialem ci — wycedzil przez zacisniete zeby — ze mam spotkanie w interesach i przyjde do ciebie, jak skoncze.
— Ale ja umieram z glodu — powtorzyla ruda. Spogladajac na Pancho, Humphries rzekl cicho:
— Bede za pare minut.
Ruda obejrzala Pancho od stop do glow, usmiechnela sie i znikla.
Probujac utrzymac zlosc na wodzy, Humphries rzekl:
— Bardzo przepraszam za te przerwe.
Pancho wzruszyla ramionami. Wiec nie jestem zaproszona na kolacje, pomyslala. Powinnam sie domyslic.
— Czy to panska zona? — spytala chlodno. — Nie.
— Ale byl pan zonaty?
— Dwukrotnie.
— A teraz?
— Z prawnego punktu widzenia tak. Nasi prawnicy pracuja nad ugoda rozwodowa.
Pancho spojrzala prosto w jego zimne szare oczy. Byl tam nadal gniew, ale juz nad nim panowal. Wydawal sie calkowicie spokojny.
— Dobrze — powiedziala. — Konczymy spotkanie, zeby panstwo mogli zjesc kolacje.
Humphries uniosl kieliszek, osuszyl go, po czym odstawil ostroznie na blat baru. Spogladajac na Pancho, rzekl:
— Dobrze. Chce pania zatrudnic.
— Ja juz mam prace — odparla.
— Jako pilot w Astro Manufacturing. Wiem. Pracuje tam pani od szesciu lat.
— No i?
— Nie bedzie pani musiala rzucac pracy w Astro. W rzeczywistosci chcialbym, zeby pani tam dalej pracowala. Zadanie, o ktorym mysle, wymaga pracy na stanowisku w Astro.
Pancho zrozumiala natychmiast.
— Mam byc szpiegiem.
— Troche brutalnie to pani ujela — rzekl Humphries, na przemian patrzac na nia i odwracajac wzrok. — Coz, zgadza sie, potrzebuje kogos do pewnych zadan zwiazanych ze szpiegostwem przemyslowym i pani jest do tego idealna.
Pancho nie zastanawiala sie dwa razy.
— O jakich pieniadzach mowimy?
Cuenca
Dan Randolph poczul lekki zawrot glowy, gdy stanal w oknie hotelu i spojrzal na postrzepiony wawoz rzeki Jucar.
To glupie, pomyslal. Bylem w znacznie wyzszych budynkach. Bylem na szczycie wiezy startowej. Bylem w Wielkim Kanionie, bylem w otwartym kosmosie, na litosc boska, miliony mil nad powierzchnia Ziemi, nieprzyczepiony nawet do liny.
Mimo to, stojac przy oknie czul sie roztrzesiony i oszolomiony. Tu nie chodzi o wysokosc, powiedzial sobie. Na chwile wystraszyl sie, ze to powrot choroby popromiennej. Potem jednak uswiadomil sobie, ze prawdziwa przyczyna jest taka, ze hotel zwieszal sie nad wawozem, szesc pieter od krawedzi.
Stare miasto Cuenca zostalo zbudowane w sredniowieczu na brzegu glebokiej, przyprawiajacej o zawroty glowy rozpadliny. Od ulicy hotel wygladal na budynek jednopietrowy, jak wszystkie domy tej waskiej uliczki. Po wejsciu do srodka schodzilo sie coraz nizej, po waskich schodach, patrzac przez waskie okna wychodzace na kanion wyzlobiony przez plynaca w dole rzeke.
Odwrociwszy sie od okna, Dan podszedl do lozka i rozpial swa torbe podrozna. Byl tu, w samym sercu Hiszpanii, probujac znalezc rozwiazanie trapiacego swiat problemu, klucza uwalniajacego bogactwa Ukladu Slonecznego. Jak rycerz na wyprawie, powiedzial sobie, potrzasajac sarkastycznie glowa. Poszukiwanie swietego Graala.
Jak stary, zmeczony czlowiek, probujacy zmusic sie do czegokolwiek, bo nie ma juz w zyciu nic do roboty, powiedzial gorzki glos w jego glowie.
Lot z Madrytu sprawil, ze zaczal myslec o starych rycerskich opowiesciach i odwaznych wyprawach. Lot kliprem rakietowym z La Guaira przez Atlantyk trwal zaledwie dwadziescia trzy minuty, ale nie dalo sie niczego obejrzec, w solidnym korpusie klipra nie bylo iluminatorow, a wiadomosci przelatujace przez ekran obok jego fotela rownie dobrze mogly byc wykladem z astronomii. Natomiast lot z Madrytu do Cuenca odbyl sie starym wiroplatem, krztuszacym sie, podskakujacym nad krajobrazem, ktory byl stary juz wtedy, gdy przemierzaly go armie Hannibala.
Don Kichote jezdzil wsrod tych brazowych wzgorz, powiedzial sobie Dan. A wkrotce okaze sie, czy wygram walke z olbrzymem o wiele wiekszym niz jakikolwiek wiatrak, z ktorym musial sobie radzic rycerz z La Manchy.
Zadzwonil telefon. Dan pstryknal palcami, po czym uswiadomil sobie, ze hotelowy telefon nie byl zaprogramowany na rozpoznawanie dzwieku. Pochylil sie nad lozkiem i wcisnal klawisz odbioru.
— Pan Randolph?
Twarz, ktora Dan ujrzal na malym ekraniku telefonu, przypominala Mefistofelesa: geste, czarne wlosy, ktore prawie stykaly sie z grubymi, czarnymi brwiami; waska twarz w ksztalcie litery V, wystajace kosci policzkowe i sterczacy podbrodek; czarne jak wegiel oczy, ktore blyszczaly odwaznie, jakby ten mezczyzna wiedzial o czyms, czego nie wie nikt inny. Mala, czarna kozia brodka.
— Tak — odparl Dan. — A pan…?