pierwsza baze na Ksiezycu. Musieli stoczyc krotka wojenke z ONZ, by uzyskac niepodleglosc — i prawo stosowania nanotechnologii, ktora byla zakazana na Ziemi.
Stavenger sam byl wypelniony nanomaszynami. Patrzac znow na niego, Dan dostrzegl przystojnego mlodego mezczyzne, wygladajacego na jakies trzydziesci lat, usmiechajacego sie do niego uprzejmie. Stavenger nie byl o wiele wyzszy od Dana, choc wygladal na solidniej zbudowanego. Gladka oliwkowa cera, blyszczace, blekitne oczy. A przeciez Douglas Stavenger byl mniej wiecej w jego wieku, dobrze po szescdziesiatce. Jego cialo wypelnialy nanomaszyny, mechanizmy rozmiarow wirusa, ktore niszczyly grozne drobnoustroje, wygladzaly i odmladzaly jego skore, likwidowaly plytke nazebna i zlogi tluszczu w krwiobiegu, atom po atomie, i wyplukiwaly je z ciala.
Nanomaszyny najwyrazniej zapewnialy mu tez mlody wyglad. I to znacznie lepiej niz wszystkie kuracje odmladzajace, w ktore zainwestowal Dan. Nanomaszyny mialy tylko jedna wade: Douglas Stavenger nie mogl wrocic na Ziemie. Rzady, koscioly, media i bezrozumne tlumy baly sie, ze moga one jakos wydostac sie i spowodowac nieopanowane epidemie lub, co gorsza, stac sie nowa, mordercza bronia biologiczna.
Stavenger byl wiec na Ksiezycu wygnancem i mogl patrzec na lsniaca Ziemie wiszaca nad ciemnym ksiezycowym niebem, ale mial na zawsze zakaz powrotu na swoja ojczysta planete.
Najwyrazniej nie martwil sie tym specjalnie, pomyslal Dan, wpatrujac sie uwaznie w jego twarz.
— Bez wzgledu na to, co one dla pana zrobily — rzekl — wyglada pan na zdrowego i zadowolonego.
Stavenger zasmial sie cicho.
— Chyba jestem najzdrowszym czlowiekiem w Ukladzie Slonecznym.
— Pewnie tak. Niedobrze, ze nikt inny nie moze skorzystac z wstrzykniecia nanomaszyn.
— Pan moze! — rzucil Stavenger. — Ale nie moglby pan wrocic na Ziemie — dodal.
Dan skinal glowa.
— Nie mozna nawet skorzystac z nanomaszyn przy odbudowie zniszczen spowodowanych powodziami i trzesieniami ziemi. Sa zakazane.
Stavenger wzruszyl lekko ramionami.
— Tak naprawde nie moze ich pan o to winic. Tam jest ponad dziesiec miliardow ludzi. Ilu jest wsrod nich maniakow i potencjalnych dyktatorow?
— O wiele za duzo — mruknal Dan.
— Obawiam sie wiec, ze musicie odbudowywac bez nanotechnologii. Nie pozwola nam nawet sprzedawac maszyn zbudowanych z jej wykorzystaniem; boja sie, ze maszyny sa nia jakos skalane.
— Wiem — odparl Dan. Selene zbudowala statek kosmiczny z czystego diamentu, uzywajac jako budulca sadzy, oczywiscie za pomoca nanomaszyn, nie mogl on jednak zblizac sie do Ziemi poza stacje kosmiczne na niskich orbitach. Co za glupota, powiedzial w duchu Dan. Nonsensowne uprzedzenie. Takie bylo jednak prawo obowiazujace wszedzie na Ziemi.
Oznaczalo ono wiecej miejsc pracy na Ziemi, uswiadomil sobie. Statki kosmiczne, jakich uzywalo Astro do lotow miedzy orbita a powierzchnia Ziemi, byly takie, jakby zbudowal je Henry Ford: zadnej nanotechnologii. Typowe myslenie politykow, uznal Dan: ulec najglosniejszej grupie nacisku, utrzymywac przestarzale modele i odrzucic nowe mozliwosci. Ich sposob myslenia sie nie zmienil, choc globalne ocieplenie zniszczylo polowe bazy przemyslowej Ziemi.
Rozsiadajac sie na swoim wygodnym fotelu, Stavenger rzekl:
— Jak rozumiem, probuje pan zdobyc kapital na stworzenie napedu fuzyjnego.
Dan usmiechnal sie krzywo.
— Jest pan dobrze poinformowany.
— Nie trzeba byc geniuszem, zeby na to wpasc — odparl Stavenger. — Rozmawial pan z Yamagata i wiekszoscia powazniejszych bankow.
— Oraz z dwakroc przekleta GRE. Brwi Stavengera lekko sie uniosly.
— A teraz rozmawia pan ze mna.
— Tak jest.
— Co moge dla pana zrobic, panie Randolph?
— Dan.
— Dobrze. Dan.
— Pomoc mi ocalic dziesiec miliardow ludzi na Ziemi. Potrzebna im wszelka pomoc.
Stavenger milczal. Siedzial z powaznym wyrazem twarzy, czekajac, co powie Dan.
— Chce otworzyc Pas Asteroid — rzekl Dan. — Chce przeniesc jak najwiecej przemyslu na orbite, a zeby tego dokonac, potrzebne sa bogactwa wystepujace w Pasie.
Stavenger westchnal.
— To piekne marzenie. Kiedys sam w to wierzylem. Stwierdzilismy jednak, ze koszty przekraczaja zyski.
— Selene wyslalo statek kosmiczny z ekspedycja do asteroid bliskich Ziemi — przypomnial Dan.
— Nie na dlugo, Dan. To jest naprawde zbyt kosztowne. Juz dawno temu zdecydowalismy, ze mozemy egzystowac, korzystajac z zasobow, jakie zapewnia Ksiezyc. Musimy. Bez asteroid.
— Dzieki napedowi fuzyjnemu eksploatacja asteroid bliskich Ziemi stanie sie oplacalna, asteroid z Pasa tez.
— Jestes tego pewien? — spytal cicho Stavenger.
— Absolutnie — potwierdzil Dan. — To taka sama sytuacja jak z kliprami rakietowymi. Twoje klipry zmniejszyly koszt wynoszenia ladunkow na orbite do takiego poziomu, ze stalo sie oplacalne budowanie stacji kosmicznych, satelitow energetycznych i calych fabryk.
— To nie sa moje klipry rakietowe, Dan.
— Masterson Corporation to firma rodzinna, czyz nie? Stavenger poruszyl sie w fotelu, a jego usmiech zgasl.
— Firma Masterson zostala istotnie zalozona przez moja rodzine. Mam spory pakiet akcji, ale jestem tylko prezesem honorowym. Tak naprawde juz nie angazuje sie w dzialalnosc firmy.
— Ale oni cie posluchaja.
Usmiech powrocil, ale jakby z rezerwa.
— Czasem sluchaja.
— Moze wiec Masterson Corporation zaangazowalaby sie w moj naped fuzyjny? To moze byc zyla zlota.
Stavenger zawahal sie przed udzieleniem odpowiedzi.
— Powiedziano mi, ze Humphries Space Systems popiera ten program.
— Tak, Martin Humphries zlozyl mi taka propozycje — przyznal Dan.
— I jest ona do przyjecia?
— Nie wiem, czy moge mu ufac. Wpada do mojego biura i rzuca mi na kolana projekt napedu fuzyjnego. Po co? Dlaczego sam tego nie zrobi? Czego chce ode mnie?
— Moze chce Astro Manufacturing — zasugerowal Stavenger.
Dan pokiwal ochoczo glowa.
— Tak, i tego sie boje. Ten czlowiek ma reputacje rabusia. Zbudowal Humphries Space Systems przejmujac inne firmy.
Stavenger znow sie zawahal. W koncu rzekl:
— On juz prawie zdobyl pakiet wiekszosciowy akcji Masterson.
— Co? — Dan nie byl w stanie ukryc zaskoczenia.
— Tak naprawde to nie powinienem o tym wiedziec — przyznal Stavenger. — Wszystko jest zalatwiane po cichu. Humphries jest bliski wykupienia dwoch naszych najwiekszych akcjonariuszy. Jesli mu sie uda, wpakuje do zarzadu swoich ludzi.
— Do diabla. — Dwakroc do diabla, jak do piekla i z powrotem.
— Obawiam sie wiec, ze bedziesz musial grac z Humphriesem, czy tego chcesz, czy nie. On gra na swoim boisku.
Powstrzymujac chec, by wstac i zaczac walic piesciami w sciany, Dan uslyszal swoj glos:
— Moze jednak nie. — Nie?
— Jest inna mozliwosc.