— Pewnie o mnie chodzi — rozlegl sie skrzypiacy glos za nimi.
Odwracajac sie, Dan zobaczyl solidnie zbudowanego mlodzienca trzymajacego sie oboma rekami otwartej klapy. Byl odrobine nizszy od Dana, ale szerszy w ramionach, z pekata klatka piersiowa. Zbudowany jak zapasnik. Twarz mial takze szeroka: ciezka szczeka, szerokie, cienkie wargi, male, gleboko osadzone oczy. Wlosy mial tak przylizane, ze Dan w pierwszej chwili nie dostrzegl, jakiego sa koloru. W lewym uchu mial maly, blyszczacy kolczyk, Dan nie byl w stanie dostrzec, czy to brylant, cyrkonia czy szklo.
— Slyszalem, jak wchodzicie. Bylem w ladowni, sprawdzalem sprzet — mowil z plaskim akcentem amerykanskiego Srodkowego Zachodu, a wymawial wszystko tak dokladnie, ze musial sie tego nauczyc w szkole za granica.
— Och — wykrztusila z siebie Pancho.
— Jestem Lars Fuchs — rzekl, wyciagajac reke do Dana.
— Pan Randolph, jak sadze.
— Milo mi pana poznac, doktorze Fuchs — dlon Dana utonela w rece Fuchsa. Uscisk dloni mlodego czlowieka byl silny, zdecydowany. — To jest Pancho Lane — mowil dalej Dan. — Bedzie pilotem misji.
Fuchs opuscil lekko podbrodek.
— Pani Lane. Aha, i nie jestem doktorem. Jeszcze nie.
— Nie ma sprawy. Zack Freiberg goraco pana polecal.
— Jestem bardzo wdzieczny profesorowi. Bardzo mi pomogl.
— A ja jestem Dan. Jesli bedziesz sie do mnie zwracal „panie Randolph”, bede sie czul okropnie staro.
— Och, nie chcialem pana urazic! — rzekl zaniepokojony Fuchs.
— Mow mi Dan.
— Tak, prosze pana, oczywiscie. Prosze mowic mi Lars.
— Zwracajac sie do Pancho, podkreslil: — Oboje.
— Zalatwione, Lars — rzekla Pancho, wyciagajac dlon. Fuchs uscisnal jej dlon ostroznie, jakby nie wiedzial, co z nia zrobic.
— W Ameryce kobiety nosza takie imiona? Pancho? Zasmiala sie.
— Ta kobieta tak, Lars, staruszku.
Usmiechajac sie niepewnie, Fuchs wymowil imie „Pancho”, jakby chcial je wyprobowac.
— Doskonale sobie radzisz w stanie niewazkosci — zauwazyl Dan. — Z tego, co mowil Zack, jestes poza Ziemia po raz pierwszy.
— Dziekuje panu… Dan. Przylecialem wczoraj wieczorem, wiec mialem czas przyzwyczaic sie do mikrograwitacji, zanim przylecieliscie.
Pancho usmiechnela sie ze wspolczuciem.
— Spedziles noc z glowa w kiblu, co?
— Tak — przyznal z niepewna mina — wymiotowalem kilka razy.
— Wszystkim sie to przydarza, Lars — pocieszyla go. — Nie ma sie czego wstydzic.
— Nie wstydze sie — odparl, unoszac lekko podbrodek. Dan wsunal sie miedzy nich.
— Wybrales juz sobie kabine? Przyleciales tu pierwszy, to powinienes pierwszy wybrac.
— Hej — mruknela Pancho — ja tu juz bylam wczesniej. Amanda tez.
— Prywatne kabiny sa identyczne — rzekl Fuchs. — Nie ma znaczenia, ktora sie wybierze.
— Wezme ostatnia po lewej — oznajmil Dan, patrzac na korytarz, ktory biegl wzdluz calego modulu. — Jest najblizej toalety.
— Ty? — Pancho wygladala na zdumiona. — Odkad to lecisz z nami?
— Od jakichs czterech dni — odparl. — To znaczy, wtedy podjalem te decyzje… kilka decyzji.
Bar Pelikan
— A taki jest moj plan — oswiadczyl Dan z krzywym usmieszkiem.
On i Pancho siedzieli skuleni przy jednym ze stolikow rozmiaru znaczka pocztowego, w najdalszym kacie baru Pelikan, z dala od szumu rozmow i wybuchow smiechu tlumu stojacego przy kontuarze. Prawie stykali sie glowami, siedzac blisko siebie jak para konspiratorow.
Ktorymi w istocie byli. Dan nie mogl sie w duchu nadziwic swojemu znakomitemu samopoczuciu. Czul sie wolny. Prawie szczesliwy. Po dwakroc przekleci biurokraci probowali mnie spetac. Za tym wszystkim stoi oczywiscie Humphries, manipulujac MKA i bigotami z Nowej Moralnosci. Sztywni goscie z psalmami na ustach nie chca, zebysmy polecieli do asteroid. Wola Ziemie taka, jaka jest: godna pozalowania, wyglodzona, rozpaczliwie szukajaca resztek porzadku i wladzy w propozycjach Nowej Moralnosci. Efekt cieplarniany to dla nich blogoslawienstwo, gniew bozy scierajacy w proch niewiernych. Wszystko, co robimy, zeby zmniejszyc jego skutki, postrzegaja jako zagrozenie dla swej wladzy.
Dan przypominal sobie niewyraznie z dziecinstwa lekcje historii o jakiejs grupie zwanej nazistami, jeszcze w dwudziestym wieku. Doszli do wladzy, bo panowal kryzys ekonomiczny i ludzie potrzebowali pracy i jedzenia. Jesli tylko dobrze zapamietal te lekcje historii…
Zatem Nowa Moralnosc zapuscila macki w MKA, rozmyslal Dan. I w GRE. Zaloze sie. A Humphries dyryguje nimi jak orkiestra, wykorzystujac do rzucania mi pod nogi klod, az odbierze mi Astro.
Coz, to nie bedzie latwy partner.
— Co cie tak smieszy? — spytala zdziwiona Pancho.
— Smieszy?
— Powiedziales „taki jest moj plan” i zaczales sie szczerzyc, jak kot na kanarka w klatce.
Dan pociagnal lyk brandy z piwem imbirowym i rzekl:
— Pancho, zawsze mawialem, ze jesli idzie ku ciezkiemu, twardzi ludzie ida tam, gdzie jest lzej.
— Juz to kiedys slyszalam.
— Wiec ja ide z toba. — Ty?
— Tak.
— Lecisz do Pasa.
— Potrzebny ci inzynier. Znam systemy statku jak nikt.
— Boze swiety — mruknela Pancho.
— Poza tym jestem wykwalifikowanym astronauta. Lece z toba.
— Nie mozesz leciec, dopoki nie odbedziemy lotu bezzalogowego — przypomniala, siegajac po piwo.
Pochylajac sie nad stolem jeszcze blizej, Dan oswiadczyl ochryplym szeptem:
— Pieprzyc lot bezzalogowy. Lecimy do Pasa od razu. Ty, Amanda, Fuchs i ja.
Pancho prawie udlawila sie piwem. Pocieklo na stol, zakaszlala, wreszcie spytala:
— Szefie, co ty pijesz?
Szczesliwy jak pirat na otwartym morzu, Dan rzekl:
— Niech sobie mysla, ze robimy dokladnie to, czego od nas chca, tylko przez przypadek nasza czworka bedzie na pokladzie, kiedy statek zejdzie z orbity.
— Tak po prostu?
— Yhm. Obliczymy nowa trase po drodze. Zamiast przyspieszac do jednej szostej g, jak planowalismy, przyspieszymy do jednej trzeciej i skrocimy czas przelotu o ponad polowe.
Pancho nie wygladala na przekonana.
— Lepiej wez na poklad astrogatora.
— Nie. — Dan wycelowal w nia palec. — Ty nim bedziesz, mala. Ty i Amanda. Nie zabieram nikogo, kto nie jest absolutnie niezbedny.
— Nie bylabym tego taka pewna — rzekla Pancho slabym tonem.
— Nie drocz sie ze mna, mala — burknal. — Wy dwie uczylyscie sie techniki „wyceluj i strzel” calymi tygodniami. Jesli tego nie potraficie, zmarnowalem na was kupe kasy.
— Ja potrafie — odparla szybko Pancho.
— To swietnie.
— Po prostu czulabym sie lepiej, gdybysmy mieli na pokladzie prawdziwego fachowca.