— Gdzie Amanda? — spytal, wskazujac na pusty fotel drugiego pilota. — Nie powinna pelnic wachty?
— Jest u Larsa.
— W przedziale z aparatura?
— Tak. Probuje przerobic mikroskop elektronowy, zeby uzyskac rozdzielczosc rzedu nanometra.
— I bedzie sie dalo dostrzec nanoboty?
— Jesli jakies sa, to tak.
— Strasznie duzo czasu spedzaja razem — mruknal.
— Jesli juz o tym mowimy, to tak.
Dan milczal. Nie podobalo mu sie, ze miedzy Amanda a Fuch-sem cos iskrzy, ale nie mial na to dowodow. Fuchs wydawal sie strasznie sztywny. Ale nigdy nie wiadomo, powiedzial sobie Dan. Amanda na pewno lubi z nim przebywac.
Pancho wycelowala palec w strone jednego z ekranow.
— Coz, przynajmniej oslona magnetyczna jakos sie trzyma. W przypadku burzy slonecznej bedziemy bezpieczni. Na razie.
Na razie, powtorzyl w duchu Dan.
— A kanal MHD?
Postukala w ekran.
— Calkowicie w normie.
— Nanoboty go zatem nie zainfekowaly.
— Byc moze nie.
— Chyba pojde do przedzialu z aparatura — mruknal Dan. — Zobacza, jak im idzie.
— Chcesz robic za przyzwoitke? — rzucila zlosliwie Pancho.
— Czy to takie oczywiste?
— Pewnie, ze tak, szefie. Za bardzo sie przejmujesz.
— Sadzisz, ze potrzebuja przyzwoitki?
— Pewnie nie. Mandy sobie poradzi. Lars to nie Humphries. Kiwajac glowa na znak, ze zgadza sie z jej ocena sytuacji, Dan rzekl:
— To pojde zobaczyc, jak sobie radza z tym mikroskopem.
— Dobra wymowka — rzekla Pancho ze smiechem.
Z nadzieja, ze choc na chwile zapomni o swoich obawach zwiazanych z nanobotami, Dan opuscil mostek, nalal sobie kawy w mesie i ruszyl korytarzem w strone przedzialu z aparatura. Zobaczyl ich pograzonych w rozmowie przez otwarta klape prowadzaca do ciasnego pomieszczenia, stojacych wsrod pomrukujacej aparatury i mrugajacych ekranow.
Moj Boze, pomyslal, wygladajajak Piekna i Bestia. Nawet w pomietym kombinezonie, z lsniacymi blond wlosami upietymi w wygodny, niewymyslny sposob, Amanda wygladala cudownie. Wielkie blekitne oczy utkwila w Fuchsie. On, jak zwykle w czarnym pulowerze i spodniach, dzieki swemu poteznemu cialu wygladal jak grozne zwierze z jakiegos filmu przyrodniczego: dzik albo niedzwiedz. Ale nie warczal ani nie ryczal na Amande. Nic podobnego.
— Jak leci? — spytal Dan, wchodzac przez otwarta klape. Wygladali na zaskoczonych, jakby nie zauwazyli, ze nadchodzi.
Wskazujac na szara rure miniaturowego mikroskopu elektronowego, Dan usmiechnal sie z wysilkiem i spytal:
— Znalezliscie jakies nanoboty?
Fuchs odwrocil sie w strone mikroskopu.
— Nie, to bez szans. Ta maszyna nigdy nie zobaczy obiektow rzedu nanometra.
Dan nie byl zaskoczony.
— Nie jest do tego przeznaczona.
— Pomyslalem, ze moze uda mi sie zwiekszyc moc — mowil dalej Fuchs — ale nic z tego.
— Przegladalismy dane z czujnikow dalekiego zasiegu — rzekla Amanda z lekkim rumiencem. — Wiesz, w poszukiwaniu odpowiedniej asteroidy.
— No i?
Fuchs usmiechnal sie z zadowoleniem. Bylo to tak niezwykle, ze Dan o malo sie nie cofnal.
— Mamy nadmiar bogactwa — rzekl, stukajac w jeden z ekranow. — W odleglosci jakiegos dnia lotu mamy kilkanascie obiektow bogatych w metale.
— A teraz probujemy ustalic, ktory nalezy wybrac — wtracila Amanda.
Dan usmiechnal sie.
— To proste. Najwiekszy.
George wstrzymal oddech, zblizajac sie do kata wielkiego pokoju, w ktorym siedzieli Humphries i doktor Cardenas. Oboje wygladali na spietych, choc on najwyrazniej na cos czekal, a na jej twarzy wyraznie malowaly sie strach i wscieklosc.
Georgewiedzial, ze go nie widza, ale czul niepokoj, prawie bal sie przebywac tak blisko, widzialny czy nie. Nie kichnij, upomnial samego siebie. Nie oddychaj, do cholery.
— Dobrze — rzekla z napieciem Cardenas. — Slucham. Pochylajac sie lekko w strone sofy, na ktorej siedziala Cardenas, Humphries zacisnal dlonie i zaczal mowic.
— Wyobrazmy sobie, ze umieszcze pania w naszym wlasnym laboratorium, w jakims oddalonym miejscu na Ziemi. Na przyklad w Libii, gdzie moj ojciec ma wielkie posiadlosci. Moglibysmy tam sprowadzic pani wnuki, zeby byly z pania.
— I co mialabym robic w tym oddalonym laboratorium? — spytala Cardenas. Jej glos nie zdradzal zadnych uczuc, jak glos automatu, a twarz przypominala zastygla maske.
— Mozna tak zaprogramowac nanomaszyny, zeby usuwaly dwutlenek wegla z atmosfery, prawda? Rozbijac czasteczki na atomy wegla i tlenu. Wegiel mozna zakopac, tlen uwolnic do atmosfery albo sprzedawac jako gaz przemyslowy, wszystko jedno. Mozna powstrzymac efekt cieplarniany w ciagu roku albo dwoch!
Wyraz twarzy Cardenas nie zmienil sie.
— Nanotechnologia jest zakazana i doskonale o tym wiesz. Bez wzgledu na to, jak jej chcesz uzyc, nie mozesz budowac nanomaszyn na Ziemi. Jesli choc wspomnisz o tym, co chcesz zrobic, masz przeciw sobie GRE, rzad swiatowy oraz wszystkich maniakow religijnych na Ziemi.
Humphries usmiechnal sie cierpliwie.
— Nie powiemy im, na litosc boska. Po prostu to zrobimy. W tajemnicy. Na Saharze, na srodku oceanu czy na Antarktyce, wszystko jedno. Za rok czy jeszcze szybciej, wszyscy zauwaza, ze ilosc dwutlenku wegla maleje. Mozemy tez usuwac inne gazy cieplarniane. Zobacza, ze globalne ocieplenie ustepuje. Wtedy bedziemy mieli ich w garsci! Beda musieli to zaakceptowac. Nie beda mieli wyboru.
— A co sie stanie, jesli nanomaszyny nie zadzialaja dokladnie tak, jak trzeba? Jesli zaczna rozbierac inne zwiazki wegla? Jak te, z ktorych sklada sie twoje cialo? Wiesz, ze masz w sobie sporo atomow wegla?
— Nic takiego sie nie stanie.
— Wiem, ze sie nie stanie — odparla. — Bo tego nie zrobie. Ten plan jest absurdalny.
— A co w nim absurdalnego?
Na nieporuszonej twarzy Cardenas pojawil sie lekki, sardoniczny usmiech.
— Ty chyba nie masz pojecia, jak ogromna jest atmosfera ziemska. Wiesz, ile ton dwutlenku wegla trzeba bedzie usunac? Miliardy! Dziesiatki miliardow. Co najmniej. Musialbys pokryc Afryke nanomaszynami, zeby usunac taka ilosc dwutlenku wegla!
— Jestem pewien, ze to przesada — mruknal Humphries, krzywiac sie.
Cardenas zerwala sie na rowne nogi, co wystraszylo Geor-ge’a.
— Dobrze, to bedziesz musial pokryc cala Sahare. To jest nadal niewyobrazalne!
— Ale…
— I nie bedziesz w stanie utrzymac tego w tajemnicy. To niemozliwe przy programie o takiej skali.
— Ale mozna to zrobic, prawda?
— Mozna zaczac — przyznala. — Dopoki jakis fanatyk nie spusci na nas bomby atomowej. Albo nie zatruje nam wody paleczkami dzumy.