Edouard Urbain poczul, ze musi szybko udac sie do toalety. Uswiadomil sobie, ze stoi przed glowna konsola w centrum kontroli lotow od ponad szesciu godzin, a kiedy kontrolerzy zaczeli wiwatowac i poklepywac sie po plecach, poczul, ze znow oddycha. A pecherz daje znac o sobie.
Niestety, nic z tego. Jeszcze nie. Obok niego stala Jacqueline Wexler, prezes Miedzynarodowego Konsorcjum Uniwersytetow, od ktorej zalezaly fundusze, promocja i prestiz.
W chwilach triumfu, jak teraz, doktor Wexler byla cala w usmiechach i pelna uznania.
— Udalo ci sie, Edouardzie! — wyrazila swoj zachwyt, przekrzykujac paplanine rozradowanych naukowcow i inzynierow.
— Piekne ladowanie. Nadchodzace swieta beda naprawde radosne.
Urbain uslyszal strzelajace korki od szampana, smiechy i halasliwe harce, jakie zawsze wyprawiaja ludzie, kiedy nagle opadnie napiecie. Choc odczuwal taka sama radosc i satysfakcje, nie czul potrzeby swietowania ani wyglupow. W tej chwili tak naprawde chcial tylko udac sie do toalety.
Wexler nie byla jednak skora do wypuszczenia go. Chwycila go za ramie pozbawionymi ciala palcami przypominajacymi szpony, na tyle mocno, ze az zamrugal, i zaczela go przedstawiac innym Waznym Osobistosciom, ktore na te okazje przylecialy az na Saturna.
Nie miala szczegolnie imponujacej postury. Dr Wexler byla zasuszona, krucha kobieta: niska, koscista, z wyrazista ptasia twarza i prostymi, ostrzyzonymi krotko wlosami, w dopasowanej bluzie i ciemnoniebieskich spodniach, ktore raczej mialy ukrywac jej szkieletowata figure, niz swiadczyc o jej znajomosci mody. Jednak to ona miala wladze i byla na tyle bezwzgledna, ze umiala ja dzierzyc. Na Ziemi czesto zwano ja „Slodkim Attyla”. Oczywiscie nie w jej obecnosci.
Sam Urbain byl ubrany dosc elegancko. Przygotowujac sie do dzisiejszego wydarzenia poswiecil rankiem swojej garderobie nieco uwagi i przy pomocy zony oraz za jej aprobata wybral zgrabny, formalny szary garnitur z miekkim jedwabnym krawatem w orientalnym blekicie.
Wiedzial, ze Jean-Marie jest gdzies w tlumie widzow. Rozejrzal sie i wreszcie ja dojrzal; patrzyla na niego, promieniejac duma. Jest piekna, pomyslal Urbain. W koncu jest szczesliwa.
Trzydziestu siedmiu VIP-ow z uniwersyteckich mediow przylecialo szybkim statkiem z napedem fuzyjnym do habitatu, dzieki uprzejmosci Pancho Lane i Astro Corporation. W normalnych warunkach wszyscy, ktorzy rzadzili Miedzynarodowym Konsorcjum Uniwersytetow, woleli zostac na Ziemi i wydawac pieniadze na badania albo dzialalnosc dydaktyczna. W normalnych warunkach szefowie sieci informacyjnych wysylali reporterow, a sami siedzieli w swoich bogato urzadzonych gabinetach. Ale tym razem Pancho Lane sama leciala do habitatu
Urbain musial scierpiec niekonczaca sie runde przedstawiania go. Wexler przedstawila go nawet profesorowi Wilmotowi, ktory byl przeciez na pokladzie habitatu od samego poczatku — mieszkal i pracowal blisko Urbaina od prawie trzech lat.
— Dobra robota, Edouardzie — rzekl jowialnie Wilmot, gdy uscisneli sobie dlonie, a Wexler pokiwala glowa z aprobata. — Mam nadzieje, ze jutro wszystko pojdzie rownie dobrze.
Jutro, pomyslal Urbain. Boze Narodzenie. Kiedy wlacza czujniki
— Wypij troche szampana, Edouardzie — Wilmot wyciagnal do niego wlasny, nietkniety plastykowy kubek. — Zasluzyles sobie.
— Hm, chyba jeszcze nie, dziekuje — odparl Urbain. — Musze jeszcze cos zrobic.
23 GRUDNIA 2095: DZIEN WCZESNIEJ
Zakonczone powodzeniem ladowanie
Choc oficjalnie zrezygnowala juz ze sprawowania funkcji dyrektora zarzadzajacego Astro Corporation, Pancho nadal miala wystarczajace wplywy, by zarekwirowac szybki statek z napedem fuzyjnym
Pancho kroczyla centralnym korytarzem
Jesli kapitan czy czlonkowie zalogi czuli sie niezrecznie w obecnosci emerytowanej szefowej korporacji, weszacej po mostku, robili co mogli, zeby to ukryc. Pancho usiadla na pustym miejscu przy konsoli systemow podtrzymywania zycia, skad mogla patrzec przez wielkie bulaje z przyciemnianej szklostali jak
Odwrocenie wzroku od Saturna wymagalo sporego wysilku. Planeta wisiala nad nimi potezna i grozna, prawie dziesiec razy wieksza od Ziemi, z cienkimi, brazowymi paskami chmur przemieszczajacymi sie z predkosciami huraganu. Biegun otaczaly biale chmury. A moze to zorza polarna, zastanawiala sie Pancho. Na poludniowej polkuli jest lato, pomyslala. Temperatury pewnie siegaja stu piecdziesieciu stopni ponizej zera. To musza byc chmury, lodowe formacje.
Pierscienie mialy tak wyraznie odgraniczone brzegi, ze Pancho widziala je wszystkie, cala ich blyszczaca zlozonosc, lsnienie, swiecenie, rozjasnione szerokie pasy polyskliwych bryl lodowych wiszacych w pustce, zdumiewajace pierscienie o srednicy wielu tysiecy kilometrow, ale tak cienkie, ze przeswitywaly przez nie gwiazdy. Bedac tak blisko Pancho widziala, ze pierscienie przeplataly sie razem jak w bogatym, okraglym gobelinie z blyszczacych diamentow. Niektorzy z naukowcow twierdzili, ze na czasteczkach lodu sa zywe istoty, ekstremofile zdolne przezyc w temperaturach ponizej zera.
W porownaniu ze strojnym Saturnem i blyszczacymi pierscieniami, zbudowany przez ludzi
Susie tam jest, pomyslala Pancho, i przypomniala sobie: nie wolno mi juz nazywac jej Susie. Zmienila imie na Holly. I to jej o malo nie zabilo.
Mimo najlepszych intencji Pancho nie mogla opanowac niecheci, gdy myslala o siostrze. Susie byla zaledwie trzy lata mlodsza od Pancho, przynajmniej jesli chodzi o wiek kalendarzowy. Kiedy jednak wlosy Pancho posiwialy, a ona sama poddawala sie zabiegom odmladzajacym, by odsunac nadciagajaca starosc, Susan fizycznie nie miala wiecej niz trzydziesci lat. A mentalnie, emocjonalnie… Pancho skrzywila sie na sama mysl.
Susan zmarla, kiedy byla jeszcze nastolatka. Pancho sama podala jej smiertelny zastrzyk, gdy lekarze z zalem poinformowali ja, ze nie ma juz nadziei, zeby ocalic dziewczyne przed rakiem, wywolanym przez narkotyki. Pancho przytknela wiec strzykawke do wychudzonego ramienia siostry i patrzyla, jak jej siostra umiera. Gdy tylko uznano ja za zmarla, lekarze umiescili jej cialo w ciezkim sarkofagu z nierdzewnej stali, naczyniu Dewara o rozmiarach trumny, wypelnionym cieklym azotem, z ktorego unosily sie zimne, biale, smiertelne opary.