Nikt z nich nie przypuszczal, ze kosmiczna wieza stanie sie narzedziem zaglady.
CIUDAD DE CIELO
— Jakie to wielkie — rzekla Lara wychodzac z terenowki. Przyszlo jej do glowy, ze mezczyzni musza sobie opowiadac mase sprosnych zartow na temat tego giganta.
— Sto metrow u podstawy — rzekl Bracknell, ruszajac na tyl samochodu, gdzie znajdowal sie jej bagaz. — Ma rozmiary boiska futbolowego.
Kierowca nie wyszedl; niecierpliwil sie, by dostac swoja zaplate i ruszyc z powrotem na lotnisko.
— Zweza sie lekko w miare wysokosci — mowil dalej Bracknell. — Stacja na geosynchronicznej ma ponad kilometr srednicy.
Liczby niewiele dla niej znaczyly. Wszystko bylo takie gigantyczne. Z tej odleglosci widziala kazdy z przeplatajacych sie kabli tworzacych gruba kolumne i dostrzegla, ze musza miec co najmniej piec metrow srednicy. Kable rozchodzily sie na wszystkie strony, jak korzenie drzewa banianowego, tylko ze tam, gdzie kable siegaly gruntu, znajdowaly sie budynki.
— Coz — rzekl z duma i rozpostarl ramiona. — Oto jest. Niebianskie Miasto. Ciudad de Cielo.
Trudno jej bylo oderwac oczy od kosmicznej wiezy, ale zmusila sie do tego i rozejrzala sie dookola. Na polecenie Mance’a taksowka zaparkowala przed pietrowym budynkiem z blachy falistej. Wygladal jak hangar samolotowy albo wielka szopa. Rozejrzala sie i dostrzegla rzedy takich budynkow wzdluz prostych, brukowanych ulic: schludna siatka prawie identycznych budowli, male miasto z prefabrykatow. Panowal tu spory ruch. Ciezarowki i mikrobusy przemykaly po ulicach, ludzie maszerowali dokads po betonowych chodnikach. Uswiadomila sobie, ze jest tu raczej cicho. Zadnego lomotu i szumu, jakie zwykle towarzyszyly budowie. Oczywiscie, pomyslala: te wszystkie pojazdy maja silniki elektryczne. W tym miescie widac bylo cicha krzatanine, pulsowanie energii i celowosci.
Usmiechnela sie nagle. Ktos na ulicy gral na gitarze. A moze to bylo nagranie. Lagodna, liryczna, piosenka ludowa. Delikatne nuty unosily sie leniwie w powietrzu.
— Ta muzyka dolatuje z restauracji — poinformowal ja Bracknell. — Niektorzy pracownicy pozakladali zespoly muzyczne. Pewnie cwicza.
Wzial jej bagaze i poprowadzil ja z parkingu w strone wejscia do budynku.
— Tu jest moje biuro. I mieszkanie, na drugim pietrze.
— Zawahal sie i zaczerwienil. — Moge ci zorganizowac oddzielne mieszkanie, jesli chcesz.
W obu rekach trzymal jej bagaze, wiec podeszla do niego, zarzucila mu rece na szyje i pocalowala go z entuzjazmem.
— Nie przylecialam tu taki kawal drogi, zeby spac sama.
Twarz Bracknella poczerwieniala jeszcze bardziej, ale usmiechnal sie jak uczniak.
— Doskonale — rzekl, unoszac obie torby. — Swietnie.
Lara przywiozla tylko dwie torby. Wytlumaczyla sobie, ze sa bardzo blisko Quito: jesli bedzie czegos potrzebowac, to po prostu to kupi.
Mieszkanie Bracknella bylo male, wygodne i tak czyste, ze od razu zrozumiala: wypucowal je przed jej przyjazdem. Przez zakryte siatka okna widziala ulice malego miasta, a dalej — okryte zielenia gory. Wiezy nie bylo stad widac.
— Nie ma klimatyzacji? — spytala, gdy polozyl jej torby na podwojnym lozku.
— Nie jest potrzebna. Klimat jest bardzo lagodny, wieczna wiosna.
— Przeciez jestesmy na rowniku.
— Ale prawie cztery kilometry w gore.
Pokiwala glowa. Jak w Santa Fe, pomyslala. Nawet Denver ma bardziej lagodny klimat niz sie powszechnie uwaza. Otworzyla jedna z toreb i spytala:
— Wiec klimat nie jest dla budowy wiezy problemem?
— Nawet w porze deszczowej nie jest tak zle. Dlatego wlasnie wybralismy to miejsce — rzekl Bracknell siegajac do niskiej lodowki we wnece kuchennej. Wyjal butelke o dziwnym ksztalcie. — Moze troche wina? Mam lokalne, ktore jest raczej kiepskie, a przyzwoita butelka chilijskiego…
— Wystarczy zimna woda, Mance — rzekla. — Potem bedziemy swietowac.
O malo nie upuscil trzymanej w dloni butelki.
Przy kolacji Bracknell mial dla niej niespodzianke: byl tam Victor Molina, ktorego oboje znali ze studiow.
— Nie mialam pojecia, ze pracujesz przy tym projekcie — rzekla Lara, gdy usiedli przy malym, kwadratowym stoliku w rogu jedynej restauracji w miescie. Po drugiej stronie nawy jakis kwartet stroil instrumenty. Lara dostrzegla, ze ich wzmacniacze sa wielkosci pudelek na chusteczki, tak inne od monstrow wzrostu czlowieka, ktore mogly przyprawic o zapasc pluc, kiedy zaczynaly pracowac pelna para.
Lara dostrzegla, ze restauracja jest wypelniona w polowie. Pewnie wiekszosc ludzi jadala w domach albo przychodzili pozniej, pomyslala. Bylo to jasne, czyste pomieszczenie. Zadnych obrusow, ale ktos wymalowal na stolach wesole sceny przedstawiajace dzungle i ptaki.
— To dzieki Victorowi tak szybko nam idzie — wyjasnil Bracknell.
Lara usilowala skoncentrowac sie na obu mezczyznach.
— Myslalam, ze na studiach zajmowales sie biologia — rzekla.
— Zgadza sie — odparl Molina, wpatrujac sie w nia blekitnymi, przeszywajacymi oczami. Jest nadal przystojny, pomyslala, w jakis nachalny, narzucajacy sie sposob. Lara przypomniala sobie, ze na studiach Molina uganial sie za najladniejszymi dziewczynami. Umowila sie z nim pare razy, dopoki nie spotkala Mance’a. Potem przestala sie umawiac z kimkolwiek poza nim.
Zanim jednak zdolala zadac nastepne pytanie, do ich stolika przytoczyl sie robot-kelner. Na jego plaskim ekranie widnialo menu i karta win.
— Czy moge zaproponowac panstwu jakis koktajl przed kolacja? — spytal cieplym barytonem, w ktorym pobrzmiewal arystokratyczny angielski akcent. — Wyposazono mnie w funkcje rozpoznawania glosu. Prosze po prostu wypowiedziec wyraznie nazwe koktajlu.
Lara zamowila gazowana wode mineralna, Bracknell to samo.
— Martini z wodka poprosze — odezwal sie Molina.
— Oliwki czy cytryna?
— Cytryna.
Mala maszynka potoczyla sie w strone baru przy kuchni. Lara nachylila sie lekko w strone Moliny.
— Dalej nie mam pojecia, co biolog moze robic przy budowie kosmicznej wiezy.
Zanim Molina zdazyl odpowiedziec, wtracil sie Bracknell.
— Victor to nasza tajna bron.
— Biolog?
Oczy Moliny nadal byly utkwione w niej.
— Slyszalas o nanotechnologii, prawda?
— Tak. Jest wykleta i zakazana.
— To prawda — odparl. — Ale czy zdajesz sobie sprawe z tego, ze w twoim ciele nawet w tej sekundzie przebiegaja nanotechnologiczne procesy?
— Nanotechnologiczne?
— W komorkach twojego ciala. Rybosomy w komorkach buduja bialka. A czym one sa jak nie malutkimi nanomaszynami?
— Och. Ale to jest naturalne.
— Pewnie. Wiec tak budujemy nanowlokna.
— Za pomoca nanomaszyn?
— Naturalnych nanomaszyn — rzekl Bracknell, probujac znow wlaczyc sie do rozmowy. — Wirusow.
Robot przyniosl im drinki, a potem wybrali dania na ekranie dotykowym maszyny. Molina i Bracknell