— Wiec ktos, kto cie wrobil, prawdopodobnie nadal tu jest.
— Ale jak go znalezc?
Zanim Lara zdolala odpowiedziec, uslyszeli ciche stukanie do drzwi.
— Ja otworze — oswiadczyla i zerwala sie na rowne nogi.
— Ty idz sie umyc i uczesac.
Odsunela drzwi. Wielka, przysadzista sylwetka biskupa Danversa prawie wypelniala wejscie.
— Witaj, Laro — rzekl cicho. — Jesli tylko moge cos zrobic, zeby pocieszyc Victora, to chetnie pomoge w godzinie potrzeby.
Lara prawie zdolala sie usmiechnac.
— Wejdz, Elliot. Pomoc nam sie przyda.
W malym, pustym biurze w bazie Goethe, Dante Alexios uslyszal nowine od samego Yamagaty.
— To wszystko jest falszerstwem! — Yamagata usmiechal sie od ucha do ucha. — Te skaly ktos podrzucil. Tak naprawde sa z Marsa.
— Molina podrasowal miejsce badan? — spytal Alexios, udajac zdziwienie.
— Albo on, albo mial wspolnika.
— To… szokujace.
— Byc moze, ale to oznacza, ze przekleci naukowcy dadza nam wreszcie spokoj.
— Kiedy?
Yamagata wzruszyl ramionami.
— Chyba niedlugo, za dzien albo dwa. A tymczasem chcial bym, zeby pan jutro z rana przylecial na
— Budowa satelitow energetycznych z materialow dostepnych na Merkurym?
— Tak. Z wykorzystaniem nanomaszyn.
Alexios skinal glowa.
— Musimy to bardzo starannie zaplanowac.
— Zdaje sobie z tego sprawe — odparl Yamagata, a jego usmiech nieco zbladl. — Dlatego wlasnie chce z panem rozmawiac z samego rana.
— Stawie sie punktualnie.
— Dobrze — obraz Yamagaty znikl.
Alexios rozsiadl sie wygodnie w fotelu i zaplotl rece za glowa. Victor jest skonczony, powiedzial sobie w duchu. A teraz zabierzemy sie za Danversa. A potem za mojego drogiego pracodawce, pana Saito Yamagate, morderce.
KSIEGA II
DZIESIEC LAT WCZESNIEJ
WIEZA DO NIEBA
Lara Tierney nie mogla zlapac tchu. Wysokosc nie byla jedyna przyczyna, choc na ponad trzech tysiacach metrow powietrze bylo dosc rozrzedzone. Dech zaparlo jej na widok, ktory ukazal sie jej oczom, gdy rozklekotany Humvee toczyl sie i podskakiwal wyboista stroma droga: wiezy, ktora rozcinala niebo. Siedzacy obok niej Mance podal jej lekka elektroniczna lornetke.
— Ustawi sie automatycznie na obrazie wiezy — usilowal przekrzyczec ryk diesla. — Bedziesz miec caly czas ostrosc.
Lara przylozyla lornetke do oczu i odkryla, ze elektroniczny uklad rzeczywiscie potrafi skompensowac podskoki terenowki. Wieza lekko zafalowala, po czym ukazal sie ostry obraz, ciemna, graba kolumna, ktora przez lornetke wygladala jak wiazka przeplatajacych sie kabli, wspinajacych sie spirala coraz wyzej, przez delikatne chmury, do nieba, ku nieskonczonosci.
— Wyglada jak drzewo banianowe — wysapala, odkladajac lornetke na kolana.
— Co? — wrzasnal obok niej Mance Bracknell. Siedzieli razem na laweczce za kierowca, niskim, poteznie zbudowanym, ciemnoskorym Metysem, ktory odziedziczyl ten rdzewiejacy, zdezelowany pojazd z napedem na cztery kola po swoim ojcu, wlascicielu przedsiebiorstwa taksowkowego na lotnisku w Quito.
Lara odetchnela gleboko kilka razy, probujac nabrac w pluca tyle powietrza, by zdolac przekrzyczec halas postukujacego diesla terenowki.
— Wyglada jak banian! — krzyknela, odwracajac sie w jego strone. — Te wszystkie pnacza… przeplatajace sie… jak… banian.
— Znow musiala zaczerpnac powietrza.
— Wlasnie! Otoz to! — wrzasnal Mance, a jego ciemnobrazowe oczy zalsnily z podniecenia. — Jak drzewo banianowe. Jest organiczna! Nanorurki tworza wlokna, ktore skrecaja sie w spirale; ze spirali zas powstaja kable, na ktore patrzysz.
Nigdy nie widziala go w tak dobrej formie: opalony, wysportowany, radosny. Pomyslala, ze nigdy dotad nie wygladal tak uroczo.
— Dokladnie jak drzewo banianowe — powtorzyl, podnoszac glos, zeby mogla go uslyszec. — Cholerne sto tysiecy pojedynczych nanowlokien splecionych w takie pasma. Najbardziej wytrzymala budowla na powierzchni Ziemi!
— To niesamowite!
Bracknell usmiechnal sie jeszcze szerzej.
— Jestesmy prawie trzydziesci kilometrow od niej. Poczekaj, az podjedziemy blizej.
Jak lodyga fasoli ze starej basni, wieza strzelala prosto w niebo. Lara spedzila reszte niewygodnej przejazdzki patrzac to na nia, to na Mance’a, ktory siedzial zadowolony jak maly chlopiec otwierajacy prezenty w swiateczny poranek. Pomyslala, ze robi cos, czego nikt inny nie bylby w stanie dokonac, i doskonale mu to idzie. Ma wszystko czego chce. Takze mnie.
Przez caly dlugi lot z Denver do Quito rozmyslala o swojej pochopnej obietnicy wyjscia za niego za maz. Przez ostatnie trzy lata widywala go tylko podczas jego krotkich wizyt w Stanach, i oczywiscie wysylali sobie wiadomosci. Pojechal do Ekwadoru, poprosil ja o reke, a ona sie zgodzila. Przedtem poleciala do Quito tylko raz, kiedy Mance zaczynal prace nad projektem. Byl tak zajety i tak zadowolony z rzucenia sie w wir pracy, ze dyskretnie wyjechala i wrocila do domu w Kolorado. Nie potrzebowal jej placzacej mu sie pod nogami i zaprotestowal tylko raz, z grzecznosci, kiedy powiedziala mu, ze wyjezdza.
To bylo ponad trzy lata temu. Mam powazna rywalke, jesli chodzi o jego energie, pomyslala. To ta wieza. Zastanawiala sie, czy jej rywalka zawsze bedzie ich odgradzac. Kiedy jednak Mance zadzwonil i poprosil, zeby przyleciala do Ekwadoru i zostala z nim, zgodzila sie natychmiast, choc nie wypowiedzial slowa „malzenstwo”.
Kiedy go zobaczyla na lotnisku w Quito, z twarza rozjasniona na jej widok, zobaczyla, z jaka radoscia jej macha z drugiej strony szklanego przepierzenia, gdy stala w dlugiej kolejce do celnika, jak sie usmiecha i z jakim szczesciem wzial ja w ramiona na srodku zatloczonej hali lotniska — zrozumiala, ze go kocha i pojedzie za nim