— Pracowal pan na Marsie, prawda?

— Cztery lata temu!

— Mial pan dosc mozliwosci, zeby nazbierac skal na Marsie i w koncu przywiezc je na Merkurego.

— Nie, one juz tam byly! Znalezli je robotnicy budowlani! Wyslali mi wiadomosc!

— To wszystko moglo zostac ukartowane — rzekl McFergusen.

— Ale tak nie bylo! Ja nie…

McFergusen westchnal znow, jeszcze ciezej.

— Nasze zgromadzenie nie bedzie decydowac, skad na Merkurym wziely sie te probki, doktorze Molina. Nie bedziemy tez oskarzac pana ani kogokolwiek innego o naganne postepowanie.

Ale musimy dojsc do wniosku, ze probki, ktore przedstawil pan jako dowody istnienia aktywnosci biologicznej na Merkurym, w rzeczywistosci pochodza z Marsa.

Molina mial ochote krzyczec. To koniec, pomyslal. Koniec mojej kariery naukowca. Wszystko skonczone. Juz po wszystkim.

KOZIOL OFIARNY

Redagujac triumfalna wiadomosc przeznaczona dla centrali Nowej Moralnosci w Atlancie biskup Danvers odczuwal czysta radosc.

Sami naukowcy obalili twierdzenia Moliny o znalezieniu zycia na Merkurym! Bylo to zwyciestwo wszystkich Wierzacych. Cala ta historia byla bujda, oszustwem. Kolejny dowod na to, do czego potrafia sie posunac ci zeswiecczeni naukowcy w swoich wysilkach zmierzajacych do podkopania czyjejs wiary, zzymal sie w duchu Danvers.

Posmutnial na mysl o tym, ze podwazono wiarygodnosc Moliny. Victor byl jego przyjacielem. Moze i bywal prostacki i apodyktyczny, ale teraz byl zdruzgotany. Tylko ze jest sobie sam winien, pomyslal Danvers. Grzech pychy. Teraz za to zaplaci.

Danversowi bylo go jednak zal. Znali sie prawie od pietnastu lat, i choc wiekszosc tego czasu przebywali z dala od siebie, czul wciaz sympatie do Victora Moliny. Danvers udzielal nawet slubu Larze Tierney i Victorowi. Nie powinienem cieszyc sie z jego kleski, pomyslal.

W glebi ducha Danvers zdawal sobie sprawe z tego, ze prawdziwa wiez miedzy nim a Molina powstala wskutek upadku innego czlowieka, Mance’a Bracknella. I Danvers, i Victor odegrali swoja role w tym, co sie stalo po tej strasznej tragedii w Ekwadorze. Obaj przyczynili sie do zeslania Bracknella na wygnanie. Coz, pomyslal Danvers, moglo byc gorzej. W koncu ocalilismy go przed rozszarpaniem przez wsciekly tlum.

Wzdychajac ciezko, Danvers staral sie odpedzic od siebie te mysli. Skup sie na zadaniu, jakie masz wykonac, powtarzal sobie. Wyslij ten raport do Atlanty. Arcybiskup i jego ludzie uciesza sie z dobrej nowiny. Moga rozglosic te historie jako dowod na to, ze naukowcy chca podkopac nasza wiare w Boga. Pewnie zostanie przekazana wyzszej hierarchii.

Skonczyl dyktowac raport, przeczytal go uwaznie, przesuwajac kolejne strony na ekranie sciennym znajdujacym sie w jego kwaterze na pokladzie Himawari, dodal tu i owdzie jakies zdanie, tu cos podkreslil, tam wygladzil styl, az wreszcie uznal, ze jego raport nabral ksztaltu godnego arcybiskupa. Yamagata musi byc szczesliwy, pomyslal, redagujac te slowa. Moze znow zaczac prace budowlane, czy co tam jego inzynierowie maja robic na powierzchni planety.

Nanomaszyny, przypomnial sobie. Chca zaczac uzywac nanomaszyn na Merkurym. Co moge zrobic, zeby temu zapobiec? Gdybym mogl ich powstrzymac, misja na Merkurym stalaby sie moim podwojnym triumfem.

Uznawszy w koncu, ze raport jest zadowalajacy, Danvers przeslal go na Ziemie. Potem jeszcze przeslal kopie do dwoch mlodych pastorow, towarzyszacych mu na rozkaz Altanty. Pewnie niedlugo poleca z powrotem na Ziemie, pomyslal. Wstal i przetarl zmeczone oczy. Ja chyba tez niedlugo wroce na Ziemie. Usmiechnal sie na mysl o awansie i lepszym przydziale, jakie czekaly go w nagrode za wykonana tu prace. Usmiechnal sie kwasno. Prawie nie musialem kiwnac palcem. Naukowcy wykonali za mnie cala prace.

Potem znow przyszedl mu na mysl Molina. Biedny Victor. Musi odchodzic od zmyslow z rozpaczy. I zlosci. Jak znam Victora, musi byc wsciekly. Moze ten gniew jest jeszcze stlumiony, bo zdominowalo go przygnebienie. Ale predzej czy pozniej wyjdzie na wierzch.

Biskup Danvers wiedzial co nalezy robic. Wyprostowal sie, opuscil swoja kajute i pomaszerowal korytarzem w strone kabiny, w ktorej mieszkal z zona Victor Molina.

Lara zauwazyla, ze Molina jest bliski placzu. Wpadl do kabiny, jakby byl pijany, potykajac sie, z obledem w oczach. Przerazil ja.

— Oni uwazaja, ze ja wszystko sfalszowalem! — wyrzucil z siebie. — Uwazaja mnie za oszusta, za klamce!

I osunal sie w jej ramiona.

Minela ponad godzina. Lara nadal siedziala na kanapie trzymajac meza w ramionach. Drzal z glowa na jej piersi, obejmujac ja ramionami i mruczac cos niewyraznie. Lara gladzila go po rozwichrzonych wlosach uspokajajacym gestem. Powoli, slowo po slowie, Molina opowiedzial jej, co sie stalo podczas spotkania z McFergusenem i innymi naukowcami. Mruczala mu do ucha kojace slowa, ale wiedziala, ze nie jest w stanie zrobic nic, by pomoc mezowi. Oskarzono go o oszustwo i wiedziala, ze jesli nawet zdola udowodnic niewinnosc, zostanie napietnowany na cale zycie.

— Jestem skonczony — jeczal. — To juz koniec.

— Nie, nie jest az tak zle — uspokajala go.

— Jest.

— To minie — rzekla, probujac ukoic jego bol.

Odepchnal ja brutalnie od siebie.

— Nic nie rozumiesz! Ty nic nie rozumiesz! — Mial poczerwieniale oczy, a wlosy zmierzwione i pokryte potem. — Jestem skonczony! Juz po mnie! Zalatwili mnie. Zachowaliby sie uprzejmiej, gdyby po prostu strzelili mi w leb.

Lara usiadla prosto.

— Nie jestes skonczony, Victorze — rzekla stanowczo.

— Musisz walczyc.

Na jego twarzy zamiast rozpaczy pojawilo sie obrzydzenie.

— Walczyc — warknal. — Z nimi nie da sie walczyc.

Da sie, jesli tylko bedziesz odwazny — prychnela, czujac niechec do mezowskiego uzalania sie nad soba, wsciekla na nikczemnych durni, ktorzy zrobili mu cos takiego, wsciekla na kogos, kto byl winien tej manipulacji. — Nie mozesz dopuscic do tego, zeby cie zdeptali. Wstan i walcz.

— Ty nie wiesz…

— Ktos przyslal ci wiadomosc, prawda?

— Tak, ale…

— Masz jej kopie?

— Tak, w archiwum.

— Prawdopodobnie te marsjanskie skaly, ktore znalazles, podlozyl ten, kto ja wyslal.

Molina zamrugal.

— Tak, ale McFergusen i pozostali sadza, ze to ja wszystko spreparowalem.

— Udowodnij, ze sie myla.

— Jak u licha…

— Znajdz tego, kto cie wrobil — oznajmila Lara. — Musial poleciec na Merkurego, zeby podrzucic te kamienie. Prawdo podobnie nadal tam jest.

— Czy sadzisz… — Molina umilkl. Lara przygladala sie jego twarzy. Przestal uzalac sie nad soba. Dostrzegla w jego oczach zmiane.

— Nie wydaje mi sie, zeby ktokolwiek odlecial z Merkurego odkad tu przylecialem. A na pewno nikt z zespolu przebywajacego w bazie na powierzchni, jestem tego prawie pewien.

Вы читаете Merkury
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату