— Bez waszej i Boga pomocy bym tego nie dokonal.

Opiekun polozyl mu upstrzona plamami dlon na pochylonej glowie.

— Blogoslawie ci, moj synu. Gdziekolwiek posle cie Nowa Moralnosc, pamietaj, ze czynisz boze dzielo. Niech On obdarzy cie laska.

— Amen — odparl Danvers z gleboka wiara.

Potem wyslali go do tego dziwnego, dalekiego miejsca w gorach Ekwadoru. To proba, powtarzal sobie Danvers. Moi zwierzchnicy badaja moje zaangazowanie, moja determinacje, moja zdolnosc nawracania niewierzacych.

Ciudad de Cielo bylo malym miasteczkiem z prefabrykatow, siedliskiem niewierzacych, naukowcow i inzynierow, ktorzy w najlepszym razie byli agnostykami, oraz miejscowych robotnikow, ktorzy wyznawali wiare katolicka, bedaca jednak tylko przykrywka dla lokalnych zabobonow i kultu bozkow.

A co najgorsze, wszyscy pracowali przy przedsiewzieciu, ktore bylo najzwyklejszym bluznierstwem. Wiezy, ktora miala siegnac nieba. Wspolczesna wieza Babel zbudowana dzieki najnowszym osiagnieciom techniki. Danvers byl pewien, ze ten projekt jest skazany na niepowodzenie. Bog nie dopusci do tego, zeby smiertelnikom udalo sie zrealizowac takie dzielo.

I wtedy przypomnial sobie, ze przyjechal tu czynic dziela boze. Jesli ta wieza ma upasc, musze stac sie przyczyna jej zniszczenia. Bog tego chce. Wlasnie po to przyslala mnie tu Nowa Moralnosc.

Danvers wiedzial, ze oficjalnie jego zadaniem ma byc troska o dusze ludzkie. Ale malo komu byla potrzebna jego pomoc. Tubylcy wydawali sie calkowicie usatysfakcjonowani mieszanina plemiennych rytualow i katolickich obrzadkow. Wiekszosc naukowcow po prostu go ignorowala albo uwazala za szpiega przyslanego przez Nowa Moralnosc, by weszyl posrod nich. Kilku probowalo go sprowokowac, ale ich drwiny i przytyki byly niczym w porownaniu z okrucienstwem wysmiewajacych sie z niego kolegow ze studiow.

Tylko jeden czlowiek robil wrazenie, jakby jego klopoty byly na tyle powazne, by musial Danversa chociaz tolerowac: Victor Molina, bliski wspolpracownik jednego z szefow projektu. Danvers obserwowal go calymi tygodniami, pewien, ze Molina wykazuje klasyczne objawy depresji: smutek, niemile traktowanie wspolpracownikow, jadanie w samotnosci. Wygladal na bardzo nieszczesliwego. Usmiechal sie wylacznie wtedy, gdy z rzadka zdarzalo mu sie jesc kolacje w towarzystwie szefa projektu i kobiety, z ktora tamten mieszkal.

Zyja w grzechu, rozmyslal ponuro Danvers. On sam porzucil juz wszelkie mysli o seksie, nie liczac diabelskich snow, ktore go nawiedzaly, wodzac go na pokuszenie. Nie, powtarzal sobie na jawie, to wlasnie pozadanie kobiet i pieniedzy doprowadzilo cie do porazki na ringu. Zlamali ci reke, o malo nie zatruli twojej duszy nieczystym pozadaniem. Lepiej wylupic sobie oko, jesli jest powodem grzechu. Danvers korzystal jednak z osiagniec nowoczesnej farmakologii, by utrzymac swoje zadze na wodzy.

Probowal zblizyc sie do Moliny ostroznie, stopniowo, wiedzac, ze ten czlowiek odrzuci albo nawet wysmieje wyrazona wprost propozycje pomocy.

W porze lunchu jedyna restauracja w miescie oferowala szwedzki stol. Danvers wpadl na pomysl, zeby uzyc podstepu.

— Czy nie ma pan nic przeciwko, zebym sie przysiadl? — spytal, trzymajac tace w obu rekach. — Nienawidze jadac sam.

Molina obrzucil go kwasnym spojrzeniem, ale najwyrazniej rozpoznal pastora. Danvers nie nosil stroju duchownego; nie zakladal nawet koloratki. Zawsze jednak nosil czarna koszule i takie same spodnie.

— Prosze, czemu nie? — odparl Molina. Danvers dostrzegl, ze jest juz w polowie skromnej kanapki.

Tlumiac w sobie chec pochwalenia naukowca za nienaganne maniery, Danvers usiadl i w milczeniu, z nienachalnym wdziekiem zaczal rozladowywac tace. Zaczeli rozmawiac o nieistotnych rzeczach, pogodzie, statusie projektu, tragedii uciekinierow, ktorych powodzie wywolane efektem cieplarnianym wygnaly z nadmorskich miast takich jak Boston.

— To wylacznie ich wina — mruknal Molina konczac kanapke. — Ostrzegano ich. Latami. Nikt nie sluchal.

Danvers pokiwal glowa w milczeniu. Nie sprzeciwiaj sie mu, pomyslal. Masz zdobyc jego zaufanie, a nie klocic sie z jego pogladami.

W ciagu kolejnych paru tygodni Danvers spotykal Moline na tyle czesto, ze zaczeli regularnie jadac razem lunche. Ich rozmowy staly sie mniej banalne, wiecej w nich bylo otwartosci.

— Astrobiologia? — spytal raz Danvers. — Tym sie pan chce zajmowac?

Molina usmiechnal sie do niego demonicznie.

— Dziwi to ksiedza?

— Ani troche — odparl Danvers, usilujac ukryc niepewnosc. — Nikt nie zaprzecza, ze naukowcy znalezli organizmy zywe poza Ziemia.

— Nawet istoty inteligentne — droczyl sie z nim Molina.

— Jesli ma pan na mysli te wymarle istoty z Marsa, to mogly byc z nami jakos spokrewnione, prawda?

— Moze na poziomie komorkowym. DNA ocalalych mikroorganizmow z Marsa jest calkowicie rozne od naszego, choc oczywiscie ma podobna budowe podwojnej spirali.

Danvers nie do konca rozumial, co jego towarzysz przy stole mowi, ale nie mialo to znaczenia.

— Nie wydaje mi sie prawdopodobne, by Bog stworzyl inteligentny gatunek, a potem go zniszczyl.

— Przeciez tak sie stalo.

— A czy nie sadzi pan, ze Marsjanie byli naszymi krewnymi? W koncu te dwie planety sa…

— …oddalone od siebie o szescdziesiat milionow kilometrow, w najlepszym razie — warknal Molina.

— Tak, ale na Ziemi znaleziono marsjanskie meteoryty.

— No i?

— Byla wiec jakas wymiana miedzy Marsem a Ziemia.

Moze ludzka rasa powstala na Marsie i przeniosla sie na Ziemie.

Molina zasmial sie tak glosno, ze ludzie przy innych stolikach zaczeli im sie przygladac. Danvers siedzial w milczeniu i usilowal utrzymywac neutralny wyraz twarzy.

— Ksiadz w to wierzy? — spytal w koncu Molina, nadal chichoczac.

— Czy to nie jest mozliwe? — spytal Danvers cicho.

— Zeby istoty z epoki kamiennej wybudowaly statek kosmiczny i przylecialy na Ziemie? W zadnym razie!

Molina smial sie nadal wychodzac z restauracji. To bez znaczenia, pomyslal Danvers. Niech sie smieje. Zdobywam jego zaufanie. Niedlugo odsloni przede mna dusze.

Tygodnie mijaly, a Danvers zaczynal rozumiec, ze zdobycie zaufania Moliny nie bedzie latwe. Pod maska cwaniaka ukrywal sie gleboko nieszczesliwy czlowiek. Mimo wysokiej pozycji zajmowanej w projekcie budowy podniebnej wiezy, martwil sie o swoja kariere, o swoja przyszlosc. I bylo cos jeszcze. Cos, o czym nigdy nie mowil, ale Danvers wiedzial, co go gryzie: Lara Tierney, kobieta, ktora mieszkala z Bracknellem.

Danversowi bylo szczerze zal Moliny. Wtedy juz uwazal Moline za swojego przyjaciela, jedynego przyjaciela, jakiego mial w tej jaskini balwochwalcow i ateistow. Ich znajomosc miala antagonistyczny charakter, ale Danvers byl pewien, ze te przekomarzania sprawiaja Molinie taka sama przyjemnosc jak jemu samemu. Predzej czy pozniej peknie i powie, co go naprawde martwi.

Wiele jeszcze tygodni minelo zanim Danvers uswiadomil sobie, ze z Molina dzieje sie cos niepokojacego. Co on tu robi, przy tym przekletym projekcie? Dlaczego zatrudniono biologa przy budowie kosmicznej wiezy?

NOWE KIOTO

Nobuhiko Yamagata stal w oknie swojego biura i patrzyl na rozposcierajace sie przed nim miasto. Jezioro Biwa lsnilo w oddali. Tuz przy oknie przelecialo stado wielkich ptakow, tak duzych, ze Nobu odruchowo cofnal sie w glab.

Ucieszyl sie, ze w biurze nie ma nikogo, kto moglby zobaczyc te reakcje. Dla kogos mogloby to wygladac jak tchorzostwo, a w najlepszym razie absurdalna slabosc.

Stado skladalo sie z czarnych mew, ktore powracaly ze swoich letnich stanowisk na dalekiej polnocy. Znak, ze zbliza sie zima, pomyslal Nobu. Zima, zzymal sie w duchu. Od smierci ojca nie bylo tyle naturalnego sniegu,

Вы читаете Merkury
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату