— Nonsens — prychnal Danvers.

— Czyzby? Z tego co wiem o Nowej Moralnosci, organizacja ta nie przepada za zmianami. W Ameryce Polnocnej calkiem niezle sie urzadzili, kontroluja rzad…

— Kontroluja rzad! — Danvers wygladal na szczerze zaskoczonego. — Jestesmy organizacja religijna, nie swiecka.

— Hiszpanska inkwizycja tez byla — mruknal Molina.

Mimo dzielacych ich roznic pozostali czyms w rodzaju przyjaciol. Wiecznie sie spierajacych i klocacych, ale przyjaciol. Danvers wiedzial doskonale, ze jedynym poza nim czlowiekiem w Ciudad de Cielo, ktorego Molina uwazal za przyjaciela, byl szef projektu Mance Bracknell. Cos sie jednak miedzy nimi zdarzylo. Nie, nie cos, pomyslal Danvers. Ktos. Lara Tierney.

Molina czasem zapraszal Danversa na kolacje. Kiedys wybrali sie razem z Bracknellem i Lara na szybki wypad do Quito i jedli w najlepszej restauracji, jaka Danvers widzial w zyciu. Zrozumienie problemu Moliny nie zajelo Danversowi duzo czasu. Zanim podano glowne danie, zrozumial, ze Molina jest w niej zakochany, ale ona kocha Bracknella.

Odwieczny trojkat, pomyslal Danvers. Zniweczyl juz tyle marzen.

Sam Danvers bardzo cenil sobie towarzystwo Moliny. Mimo ateistycznych ciagot, Molina byl jedynym bliskim przyjacielem, jakiego znalazl Danvers w tym miescie bezboznych technikow i ciemnoskorych Metysow, ktorzy w tajemnicy czcili swoich zbryzganych krwia bozkow.

Problem nie przestawal go jednak nurtowac. Po co on tu przyjechal? Co biolog robi przy takim gigantycznym projekcie?

Po wielu tygodniach wypytywania pracownikow, nawet ludzi, ktorych ledwo mu przedstawiono, wreszcie splynelo na niego zrozumienie. Jak oswiecenie z niebios.

Ta kobieta. Lara Tierney. To jest przyczyna obecnosci Moliny w tym miejscu. Zeby go zmusic do wyznania prawdy, otworzenia przede mna duszy, musze wykorzystac jego milosc do tej kobiety. To jego czuly punkt. Wahal sie jednak, gdyz wiedzial, ze w ten sposob zada Molinie bol. Danvers modlil sie calymi godzinami, kleczac przy lozku, szukajac wskazowki, Czy mam prawo to robic? Jedyna odpowiedzia jaka otrzymal byly slowa jego opiekuna: pamietaj, ze czynisz boze dzielo.

I wtedy przyszlo objawienie. Jedynym sposobem zdobycia awansu w hierarchii Nowej Moralnosci bylo udaremnienie tego bezboznego przedsiewziecia. Po to mnie tu przyslali, uswiadomil sobie. Zeby sprawdzic, czy zdolam powstrzymac bezboznikow przed realizacja tego bluznierstwa. Poddaja mnie probie.

Danvers wstal z kolan, z sercem pelnym determinacji, Bylo pozno, ale wydal telefonowi polecenie polaczenia go z Molina. Dodzwonil sie oczywiscie tylko do automatycznej sekretarki, ale umowil sie z nim na kolacje nastepnego dnia. Nie lunch. To, co zamierzal zrobic, wymagalo wiecej czasu niz godzinna przerwa. Lepiej zrobic to po zakonczeniu dnia pracy, w ciemnosciach nocy. Badz twardy, przykazal sobie. Nie okazuj milosierdzia. Odsun na bok wszystkie watpliwosci, wszelkie skrupuly. Badz jak ze stali.

Kolacja nie okazala sie niczym specjalnym i potem Danvers i Molina ruszyli wolno wznoszaca sie lekko ulica w strone budynku, gdzie miescily sie ich kwatery. Kosmiczna wieza polyskiwala ostrzegawczymi swiatelkami, migajacymi jak swietliki, wznoszacymi sie w gore i znikajacymi gdzies na tle rozgwiezdzonego nieba. Nad gorami na wschodzie unosil sie skrawek Ksiezyca. Niebo bylo prawie bezchmurne, nocne powietrze chlodne i ostre.

Przez cala kolacje Danvers unikal wypytywania przyjaciela. Kiedy jednak zblizyli sie do budynku, zrozumial, ze nie moze juz dluzej tego odkladac.

— Victorze — zaczal cicho — mam wrazenie, ze ty, Bracknell i pani Tierney jestescie starymi przyjaciolmi.

— Studiowalismy razem — odparl Molina bezbarwnym tonem.

Lampy oswietlajace ulice byly rozmieszczone w duzych odstepach, na tyle daleko, ze dwaj mezczyzni spacerowali miedzy plamami cienia. Danvers dostrzegl, ze Molina spuscil wzrok, patrzac po nogi, choc przed chwila jeszcze spogladal na wznoszaca sie nad nimi wieze.

— Studiowales tam biologie?

— Tak — odparl Molina. — Mance studiowal na politechnice i co chwile zmienial wydzialy.

— A pani Tierney?

W polmroku Danvers uslyszal, ze Molina gwaltownie zaczerpnal powietrza.

— Lara? Zaczela chyba od studiowania socjologii. Potem przeniosla sie na politechnike. Technologia lotow kosmicznych, wyobrazasz sobie?

— To bylo po tym, jak spotkala Bracknella?

— Dokladnie. Tak jej odbilo na jego punkcie, ze zmienila kierunek, zeby tylko byc blizej niego.

— Byliscie kiedys sobie bliscy, prawda?

— Przedstawienie jej Mance’owi nie wyszlo mi na dobre, fakt.

Danvers szedl przez chwile w milczeniu. Zauwazyl gorycz w glosie Moliny i wiedzial, ze skoro juz dotknal czulego punktu, musi otworzyc te rane.

— Kochales ja wtedy? — spytal.

Molina nie odpowiedzial.

— Dalej ja kochasz, prawda?

— To nie twoj pieprzony interes.

— Chyba jednak moj, Victorze. Jestes moim przyjacielem, a ja chcialbym ci pomoc.

— A jak mialbys mi pomoc, do cholery? Mam sie modlic o cud, czy jak?

— Modlitwa moze byc potega.

— Gowno prawda!

Danvers pokiwal glowa w ciemnosci. Victor cierpi, to nie ulega watpliwosci. A ja musze wykorzystac to cierpienie, by sprowadzic go na wlasciwe tory.

— W takim razie po co tu przyjechales? Skoro wiedziales, ze Bracknell kieruje tym projektem, bylo oczywiste, ze ona tez sie tu pokaze, predzej czy pozniej.

— Pewnie tak, podswiadomie tego oczekiwalem. Albo moze sadzilem, ze miedzy nimi wszystko skonczone i nie przyjedzie. Nie wiem!

— Ale przejechales, zeby pracowac przy tym projekcie.

Zglosiles sie na ochotnika, czy Bracknell cie zaprosil?

— Mance zadzwonil do mnie, kiedy zatwierdzono realizacje tego projektu. Strasznie podekscytowany. Powiedzial, ze potrzebuje mnie do pewnego zadania.

— Potrzebuje?

— A ja, jak idiota, zgodzilem sie rzucic okiem na jego plany. A potem pamietam tylko, ze znalazlem sie w samolocie do Quito.

— Do czego mu byles potrzebny?

— Nie sadzilem, ze Lara tu przyjedzie — mowil dalej Molina, ignorujac pytanie. — Ubzduralem sobie, ze Mance bedzie az tak zajety tym zwariowanym projektem, ze nie bedzie mial dla niej czasu. A moze nawet o niej zapomnial. Alez bylem durniem.

— Ale do czego mu byles potrzebny? — dopytywal sie Danvers.

— Zeby produkowac wlokna fullerenowe — warknal Molina. — A myslisz, kurwa, ze co?

Ignorujac wulgarnosc Moliny, Danvers naciskal:

— Biolog pracujacy przy produkcji wlokien?

— Tak, biolog. Ktos musial stworzyc te wirusy, zeby budowaly nanorurki. Zeby pracowac przy wielkosciach rzedu nanometra, trzeba miec naprawde niezlego biologa.

Danvers wstrzymal oddech.

— Nanomaszyny?

Stali teraz w swietle ulicznej lampy i Danvers dostrzegl caly bol i rozpacz, jakie malowaly sie na twarzy Moliny. Przez dluzsza chwile biolog walczyl o odzyskanie panowania nad soba, po czym wreszcie rzekl chlodno i spokojnie:

— Nie nanomaszyny, Elliot. Wirusy. Zywe istoty. O to ci chodzilo? Miales wyweszyc, czy nie uzywamy tu nanotechnologii i doniesc o tym swoim mocodawcom?

— Nie, Victorze, alez skad — Danvers uciekl sie do czesciowego klamstwa. — Probuje tylko dociec, co cie dreczy. Naprawde chce ci pomoc, uwierz mi.

Вы читаете Merkury
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату