Gillette przymknal na sekunde oczy o ciezkich powiekach, po czym wyjasnil:
— Scisle rzecz biorac, to nie sa nanomaszyny. Za pomoca inzynierii genetycznej stworzyli wirusy, ktore dzialaja jak nanomaszyny, montujac komponenty strukturalne wiezy.
Carnaby poczul, jak napinaja mu sie miesnie plecow i wiedzial, ze zaraz rozboli go glowa.
— Powiedzcie Danversowi, zeby zawiadomil lokalne wladze.
— To, co oni robia, nie jest nielegalne, ksieze arcybiskupie.
Korzystaja z istot zywych, nie sztucznych maszyn.
— Mowiliscie przeciez, ze te istoty zostaly stworzone w drodze inzynierii genetycznej.
— Inzynieria genetyczna nie jest zakazana, sir — odparl Gillette, po czym dodal szybko: — Niestety.
Carnaby wstrzymal oddech.
— W takim razie co mozemy zrobic?
Gillette potrzasnal smutno glowa.
— Nie wiem, sir. Mialem nadzieje, ze wspolnie znajdziemy jakies rozwiazanie.
— Dobrze, prosze mi pozwolic chwile pomyslec — gderal Carnaby, siegajac po maske tlenowa wbudowana w bok wozka. Przerwal polaczenie i ekran znow zaplonal uspokajajacym pastelowym blekitem.
Carnaby potrzymal maske przy ustach przez dluzsza chwile. Strumien chlodnego tlenu zlagodzil nieco napiecie, jakie ogarnelo jego cialo.
Nagly grzmot zatrzasl calym budynkiem, co tak wystraszylo Carnaby’ego, ze upuscil maske. Dopiero po chwili zrozumial, ze to jedna z tych przekletych rakiet startujacych ze starego lotniska Hartsfield.
Podtoczyl znow swoj wozek do okna i przekrzywil swoja masywna szyje, ale nie bylo tam niczego ciekawego do ogladania. Ani sladu dymu. Zadnego slupa ognia. Rakiety korzystaly z jakiegos czystego paliwa, mowiono mu, ze wodoru. To nie szkodzi srodowisku.
Rozsiadl sie wygodnie na swoim wozku i poczul sie stary i zmeczony. Poswiecilem cale zycie na ratowanie ich dusz. Ratowalem ich przed grzechem i przed gniewem bozym. A coz oni robia, kiedy znow wszystko zaczyna isc jak trzeba? Narzekaja, ze nasze zasady sa zbyt sztywne. Chca wiecej wolnosci, wiecej przyzwolenia na to, zeby tyc, zyc w dobrobycie i grzechu.
Spojrzal znow w puste niebo. Bogaca sie, bo rakiety przywoza metale i inne surowce z Pasa Asteroid. I zbudowali te piekielne satelity sloneczne, zeby czerpac energie w kosmosie i sprowadzac ja na powierzchnie planety.
Ludzie kosmosu. Naukowcy i inzynierowie. Bezbozni ateisci, wszyscy jak jeden maz. Szperaja po innych planetach. Twierdza, ze odkryli istoty zywe. Kiedy tylko moga, wystepuja przeciwko Ksiedze Rodzaju.
A teraz, pomyslal Carnaby, ci ludzie kosmosu buduja, korzystajac z najnowszych osiagniec techniki, wieze Babel. Chca
Buduja te bluzniercza wieze gdzies w Ameryce Poludniowej, gdzies posrodku tych wszystkich katolikow.
Trzeba ich powstrzymac, powiedzial sobie Carnaby, zaciskajac upstrzone zylkami dlonie w piesci. Ale jak? Jak?
PRZEJAZDZKA WINDA
— Na jakiej wysokosci jestesmy? — spytala Lara, z oczami blyszczacymi z podniecenia.
Bracknell spojrzal na ekran obok podwojnych drzwi windy, przy ktorych stal Victor Molina.
— Osiemdziesiat dwa kilometry, nie, juz osiemdziesiat trzy.
— Nic nie czuje — rzekla. — Zadnego wrazenia ruchu, nic.
Przez prawie miesiac Bracknell opieral sie prosbom Lary o przejazdzke kosmiczna winda. Gdy tylko powiedzial jej, ze pierwszy szyb przeszedl testy i zostal oficjalnie uruchomiony, zaczela blagac, by pozwolil jej sie przejechac. Bracknell odmawial, przekladal te eskapade jak mogl, probowal jej to wyperswadowac. Ku swojemu zaskoczeniu odkryl, ze obawia sie o bezpieczenstwo. Przez te wszystkie lata rysowalem plany, przygotowywalem schematy, nadzorowalem budowe, wyrzucal sobie, a kiedy juz wszystko jest gotowe, nie mam zaufania do wlasnej pracy. Boje sie o zycie Lary. Boje sie wpuscic ja do wlasnej windy.
Przerazila go ta mysl. Wszystkie mozolne obliczenia, wszystkie testy, a ja nie ufam wlasnemu dzielu. Pozwole innym jezdzic winda, bede jezdzil nia sam, ale kiedy chodzi o Lare — boje sie. Najzwyklejszy w swiecie przesad, powtarzal sobie. Mimo to ciagle znajdowal jakies preteksty, zeby odwiesc ja od przejazdzki winda.
Winda dzialala doskonale, dzien po dniu, tydzien po tygodniu, wozac technikow i ladunki na stacje na roznych poziomach wiezy. Zaufanie Bracknella do konstrukcji roslo, a Lara nie przestawala go nagabywac. Ba, stala sie jeszcze bardziej natarczywa.
— Byles tam dziesiatki razy — szeptala mu do ucha, gdy lezeli w mroku sypialni, z jej glowa na jego nagiej piersi. — To nie fair, ze nie pozwalasz mi tam pojechac. Chociaz raz. Prosze.
Choc odczuwal niepokoj, usmiechnal sie w ciemnosciach.
— Nie fair? Zaczynasz mowic jak dziecko klocace sie z rodzicami.
— Marudze? — spytala.
— Nie — musial przyznac. — Nigdy nie slyszalem, zebys marudzila.
Lezala w milczeniu przez chwile. Czul jak oddycha, powoli, rytmicznie, gdy tak lezala przy nim.
— Dobrze — rzekl, ku swemu zdumieniu. — Pojedziemy na poklad LEO — zdecydowal.
Lara wiedziala, ze stacja LEO na niskiej orbicie znajduje sie piecset kilometrow nad Ziemia. Zachwyt natychmiast zastapilo rozczarowanie.
— Nie na sama gore? — spytala. — Czemu nie pojedziemy na orbite geostacjonarna?
Bracknell potrzasnal glowa.
— To na granicy pasa Van Allena. Technicy jeszcze nie zainstalowali oslony. Pracuja w opancerzonych skafandrach.
— Ale skoro…
— Nie — odparl stanowczo, ujmujac ja za nagie ramiona.
— Kiedys bedziemy chcieli miec dzieci. Nie mam zamiaru narazac cie na silne promieniowanie, nawet w opancerzonym skafandrze.
Poczul, ze sie usmiecha.
— Ostateczny argument — rzekla. — Dobro nienarodzonych dzieci.
— Coz, tak jest.
— Tak, kochanie — rzekla nieco kpiacym tonem i pocalowala go.
Kochali sie wolno, leniwie. Potem lezeli zmeczeni w przesiaknietej potem poscieli, a Bracknell rozmyslal: to bedzie prawdziwa proba. Czy ufasz swojemu dzielu na tyle, zeby powierzyc mu jej zycie?
A Lara zrozumiala: on sie tak o mnie troszczy. Pozwala innym jezdzic winda, ale o mnie sie martwi.
Nastepnym dniem byla niedziela, i choc zespol technikow pracowal jak zawsze, Bracknell poszedl do biura operacyjnego i powiedzial dyzurujacej tam kobiecie, ze on i Lara maja zamiar pojechac na platforme LEO.
Tego ranka szefem operacyjnym byla korpulentna kobieta, ktora spinala w kok wlosy barwy popielatego blond, a na srodkowym palcu lewej dloni nosila kanciasta zlota obraczke.
— Powiem Jakosky’emu — rzekla usmiechajac sie. — Wygral zaklad.
— Jaki zaklad? — spytal zdumiony Bracknell.
— Robilismy zaklady, kiedy zabierzesz swoja pania na przejazdzke — odparla. — Pula doszla do prawie tysiaca dolarow.
Bracknell wyszczerzyl sie, probujac ukryc zaskoczenie i zazenowanie. Gdy wyszedl z budynku i ruszyl w strone mieszkania, dostrzegl idacego w jego kierunku Moline. Victor niedlugo wyjezdza, pomyslal. Leci do Australii, zaczyna kariere w astrobiologii. I ma do mnie zal, ze nie pozwole mu opublikowac prac powstalych podczas tutejszego kontraktu.
— Witaj, Victorze — zawolal, gdy biolog sie zblizyl. Wiedzial, ze Molina nienawidzi, gdy ktos zwraca sie do niego „Vic”.
— Hej, Mance — odparl Molina zwalniajac kroku.