Spojrzalem na zegarek i zaczalem sie zastanawiac, jakie moga byc godziny otwarcia galerii, skoro dwunasta nie byla jedna z nich, kiedy z mroku za drzwiami wylonila sie blondynka w ladnie skrojonej czarnej sukience i odsunela zasuwke. Otworzyla drzwi, usmiechajac sie serdecznie. Nie pozostalo mi nic innego, jak wejsc do srodka. Szanse na znalezienie McCluskeya topnialy z kazda sekunda.
Zerkajac jednym okiem na zewnatrz przez szybe wystawowa, zanurzylem sie w mroku galerii. Pomijajac blondynke, pomieszczenie wygladalo na puste, co nie wydawalo mi sie specjalnie zaskakujace, kiedy zobaczylem obrazy.
— Zna pan Terence'a Glassa? — zapytala, wreczajac mi wizytowke i katalog z cenami. Byla z niej panienka nadzwyczaj prima sort.
— Znam, znam — oznajmilem. — Prawde mowiac, mam jego trzy dziela.
No co? Czasami po prostu trzeba pojsc na calosc!
— Jakie trzy dziela? — zapytala. Oczywiscie nie zawsze sie to udaje.
— Obrazy.
— Wielkie nieba! — zdziwila sie. — Nie wiedzialam, ze zajmowal sie malowaniem. Sara! — zawolala — Wiedzialas, ze Terence maluje?
Z tylnej czesci galerii dobiegl spokojny glos o amerykanskim akcencie.
— Terry nigdy niczego nie namalowal. Ledwie potrafi sie podpisac.
Podnioslem wzrok i zobaczylem Sare Woolf w nieskazitelnej spodnicy oraz zakiecie w pepitke przechodzaca przez sklepione w luk przejscie i rozcinajaca powietrze zapachem Fleur de Fleurs. Zamiast na mnie skierowala wzrok na wejscie do galerii.
Odwrocilem sie i zobaczylem stojacego w drzwiach McCluskeya.
— Ale ten pan twierdzi, ze ma trzy… — zaczela ze smiechem blondynka.
McCluskey przemieszczal sie szybko w kierunku Sary, jego prawa reka przesuwala sie po klatce piersiowej w kierunku wewnetrznej czesci plaszcza. Odepchnalem blondynke, ktora zdazyla wykrztusic kilka uprzejmych slow, i w tej samej chwili McCluskey odwrocil glowe w moim kierunku.
Wymierzylem mu kopniecie okrezne w zoladek i aby je zablokowac, musial wyciagnac prawa reke spod plaszcza. Kopniak dosiegnal celu, McCluskey na chwile stracil rownowage. Pochylil sie do przodu, z trudem lapiac oddech. Okrecilem sie wokol niego i oplotlem go lewym ramieniem za szyje. Blondynka krzyczala: „O Boze, o Boze!”, z akcentem charakterystycznym dla wyzszych sfer i szukala po omacku telefonu na stole, natomiast Sara stala nieruchomo z rekami bezwladnie zwisajacymi po bokach. Krzyknalem, zeby uciekala, ale albo mnie nie uslyszala, albo nie chciala uslyszec. Zacisnalem uchwyt, podczas gdy on usilnie staral sie wepchnac palce miedzy zgiecie lokciowe mojej reki a wlasna szyje. Bez powodzenia.
Polozylem prawy lokiec na ramieniu McCluskeya, a prawa dlon z tylu jego glowy. Lewa dlon wslizgnela sie w zalamanie prawego lokcia i w ten sposob wygladalem jak zywy model z diagramu C w rozdziale zatytulowanym
McCluskey wierzgal i sie szamotal. Ostroznie rozluznilem uscisk lewego przedramienia i mocniej przycisnalem prawa dlon. Szybko sie uspokoil. Uspokoil sie, poniewaz wiedzial to, co ja wiedzialem i co chcialem, zeby wiedzial — ze wystarczy lekko zwiekszyc nacisk i moze sie pozegnac z zyciem.
Zdaje sie, ze wlasnie wtedy rozlegl sie strzal z pistoletu.
Nie pamietam, co dokladnie czulem, kiedy zostalem trafiony. Tylko gluchy dzwiek odbijajacy sie od scian galerii i zapach spalonego czegos, czegokolwiek teraz uzywaja w pistoletach.
W pierwszej chwili myslalem, ze postrzelila McCluskeya i juz zaczalem ja przeklinac w myslach, poniewaz mialem sytuacje pod kontrola, zreszta chwile wczesniej kazalem jej sie wynosic. Ale wtedy pomyslalem, ze, Chryste, musialem sie strasznie spocic, bo czuje, jak po moim boku splywa struzka i wsiaka w spodnie. Podnioslem wzrok i zobaczylem, ze Sara zamierza strzelic ponownie. A moze juz to zrobila. McCluskey wyrwal sie z uscisku, a ja chyba oparlem sie o jeden z obrazow.
— Ty glupia suko — zdaje sie powiedzialem. — Jestem… po twojej stronie. To on… ten… jest tym… zabic twojego ojca. Kurwa!
Powiedzialem „kurwa”, poniewaz wszystko zaczynalo sie robic dziwne. Swiatlo, dzwiek, ruch.
Sara stala nade mna. Przypuszczam, ze w innych okolicznosciach zapewne podziwialbym jej nogi. Ale nie mielismy do czynienia z innymi okolicznosciami. Okolicznosci sie nie zmienily. Wpatrywalem sie w lufe pistoletu.
— Byloby to bardzo dziwne, panie Lang — powiedziala. — Nie musialby sie w tym celu ruszac z domu.
Nagle wszystko stracilo sens. Wiele spraw przybralo zly obrot, bardzo zly, a zdretwienie lewej strony mojego ciala stanowilo najmniej istotny problem. Sara uklekla obok mnie i przycisnela mi wylot lufy do podbrodka.
— Ten czlowiek — wskazala kciukiem na McCluskeya — to moj ojciec.
Poniewaz nie pamietam, co stalo sie pozniej, zakladam, ze stracilem przytomnosc.
— Jak sie pan czuje?
Zawsze zadaje sie to pytanie czlowiekowi, ktory lezy na plecach w szpitalnym lozku, mimo to wolalbym go nie uslyszec. Mialem w glowie taki metlik, ze w normalnej sytuacji powinienem byl zadzwonic do swojego psychoterapeuty i zazadac zwrotu pieniedzy. Wydawalo mi sie, ze zdecydowanie rozsadniej byloby, gdybym to ja ja zapytal, jak sie czuje. Kobieta byla jednak pielegniarka i istnialo raczej male prawdopodobienstwo, aby chciala mnie zabic, w zwiazku z tym postanowilem ja lubic po prostu za to, te jest.
Z wielkim wysilkiem rozkleilem wargi i wychrypialem:
— Swietnie.
— To dobrze — powiedziala. — Doktor wkrotce do pana przyjdzie.
Poklepala mnie po grzbiecie dloni i zniknela.
Zamknalem na chwile oczy, a kiedy je otworzylem, na zewnatrz bylo ciemno. Nade mna stal bialy fartuch. Choc czlowiek, ktory sie w nim znajdowal, wygladal na tyle mlodo, ze moglby byc dyrektorem mojego banku, nie pozostawalo mi nic innego, jak zalozyc, ze jest lekarzem. Zwrocil mi nadgarstek — nie zdawalem sobie sprawy, ze Ko trzyma — i zapisal cos w notatniku.
— Jak sie pan czuje?
— Swietnie.
Nie przestawal pisac.
— To w sumie dosc dziwne. Zostal pan postrzelony. Stracil pan sporo krwi, ale najwazniejsze, ze mial pan szczescie. Kula przeszla przez pache.
Mowil tak, jakby to wszytko byla moja wina. W pewnym sensie byla.
— Gdzie jestem? — zapytalem.
— W szpitalu.
Odszedl.
Jakis czas pozniej pojawila sie bardzo gruba kobieta z wozkiem i polozyla na stoliku przy moim lozku talerz z czyms brazowym i cuchnacym. Nie potrafilem sobie wyobrazic, jaka krzywde jej wyrzadzilem w przeszlosci, ale cokolwiek zrobilem, musialo to byc cos zlego.
Najwyrazniej zorientowala sie, ze przesadzila, bo pol godziny pozniej pojawila sie z powrotem i zabrala talerz. Przed wyjsciem powiedziala mi, gdzie sie znajduje. Middlesex Hospital, oddzial im. Williama Hoyle'a.
Pierwszym sensownym odwiedzajacym byl Solomon. Wszedl, spokojny i uduchowiony, usiadl przy lozku i cisnal na stolik papierowa torebke winogron.
— Jak sie pan czuje?
Powitania zaczely sie ukladac w wyrazny wzor.
— Czuje sie — powiedzialem — dokladnie tak, jakbym zostal postrzelony. Leze w szpitalu i staram sie wyzdrowiec, a policjant Zyd siedzi u moich stop.
Przysunal sie odrobine.
— Slyszalem, ze miales szczescie, panie. Lyknalem winogrono.
— Szczescie, bo…
— Bo kula przeszla zaledwie kilka centymetrow od serca.
— Albo zabraklo kilku centymetrow, zeby chybila. Wszystko zalezy od punktu widzenia.