swiatlach, ktore przez te wszystkie lata, kiedy do nich podjezdzalem, jeszcze nigdy nie palily sie na zielono. Zupelnie sie tym nie przejmowalem. Przez chwile poprawialem rekawiczki i oslone kasku, az wyczulem dotaczajacego sie do mnie lewym pasem rovera. Zerknalem w bok na wasata twarz za kierownica. Mialem ochote powiedziec jej, zeby pojechala do domu, bo za chwile znajdzie sie w krepujacej sytuacji.

Zapalilo sie zolte swiatlo, a ja zdjalem calkowicie ssanie zwiekszylem obroty do okolo pieciu tysiecy i przenioslem ciezar ciala do przodu nad zbiornik paliwa, aby przycisnac przednie kolo do ziemi. Zwolnilem sprzeglo w chwili, gdy swiatlo zmienilo sie na zielone i poczulem, jak gigantyczne tylne kolo mojego kawasaki rzuca sie wsciekle na boki niczym ogon dinozaura, az wreszcie znajduje odpowiednia przyczepnosc, aby wystrzelic mnie do przodu.

Dwie i pol sekundy pozniej mialem juz na liczniku setke, a kolejne dwie i pol sekundy pozniej swiatla latarni zlaly sie w jedno, a ja zapomnialem, jak wygladal kierowca rovera.

Giare okazalo sie zaskakujaco sympatycznym lokalem z bialymi scianami i rozbrzmiewajaca echem podloga z plytek ceramicznych, ktora kazdy szept zamieniala w okrzyk, a kazdy usmiech w potepienczy wybuch gromkiego smiechu.

Wielkooka blondynka w ciuchach Ralpha Laurena wziela ode mnie kask i wskazala na stolik przy oknie. Zamowilem tonik dla siebie i duza wodke dla bolu pod pacha. Czas do przyjscia Woolfa moglem spedzic na lekturze przewodnika Ewana lub menu. Menu wydawalo sie nieco dluzsze, wiec zaczalem od niego.

Pierwsze danie stawalo w szranki pod nazwa „Crostini Mielonego Tarroce z Ziemniakami Benatore”. Liczono sobie za nie imponujace dwanascie funtow szescdziesiat piec pensow. Blondynka w ciuchach Ralpha Laurena podeszla i zapytala, czy moze mi pomoc w wyborze dania. Poprosilem, aby wyjasnila mi, co to sa ziemniaki. Nie rozbawilo jej to.

Wlasnie zaczalem zglebiac opis drugiego dania, ktorym, na ile moglem sie zorientowac, mogli byc bracia Marx ugotowani w koszulkach, kiedy dostrzeglem przy wejsciu Woolfa, ktory z calych sil staral sie nie wypuscic z rak aktowki, podczas gdy kelner rozbieral go z plaszcza.

I wtedy, dokladnie w tym samym momencie, kiedy zauwazylem, ze nasz stolik zostal nakryty dla trzech osob, dojrzalem wylaniajaca sie zza jego plecow Sare.

Wygladala — przepraszam, ze o tym wspominam — fantastycznie. Absolutnie fantastycznie. Wiem, ze to banal, nie sa takie chwile, kiedy czlowiek uswiadamia sobie, dlaczego banal jest banalem. Miala na sobie zwykla sukienke z zielonego jedwabiu, ktora lezala na niej w sposob, w jaki wszystkie sukienki chcialyby lezec, gdyby tylko dano im taka szanse — nieruchoma w miejscach, w ktorych powinna pozostac nieruchoma, zwiewna w miejscach, gdzie ruch byl dokladnie tym, co chcialo sie zobaczyc. Praktycznie wszyscy obserwowali Sare, jak szla w kierunku stolika, a kiedy Woolf podsunal jej krzeslo, na sali zalegla cisza.

— Ciesze sie, ze pan przyszedl, panie Lang — powiedzial Woolf senior.

Skinalem glowa.

— Zna pan moja corke?

Spojrzalem przez stol na Sare, ktora w skupieniu wpatrywala sie w serwetke przy swoim talerzu. Nawet jej serwetka wygladala lepiej niz jakakolwiek serwetka na sali.

— Alez oczywiscie — odparlem. — Niech sie zastanowie. Wimbledon? Krolewskie regaty w Henley? Slub Dicka Cavendisha? Ach nie, juz sobie przypominam. Wylot lufy, to wlasnie tam sie ostatnio widzielismy. Milo znow pania spotkac.

W zamierzeniu mialo to byc powitanie przyjazne, wrecz zartobliwe, ale kiedy nadal nie podnosila wzroku, zorientowalem sie, ze moje slowa zabrzmialy raczej agresywnie, i zalowalem, ze sie nie zamknalem i nie ograniczylem do usmiechu. Sara ulozyla sztucce w szyk, ktory najwyrazniej wydawal jej sie ladniejszy.

— Panie Lang — odezwala sie. — Przyszlam tu za namowa ojca, aby wyrazic swoj zal. Nie dlatego, abym uwazala, iz postapilam nieslusznie, ale dlatego, ze pan ucierpial, do czego nie powinno bylo dojsc. Z tego powodu jest mi przykro.

Czekalismy z Woolfem na dalszy ciag, ale najwyrazniej musialo nam wystarczyc to, co powiedziala. Siedziala tam i grzebala w torebce, szukajac pretekstu, aby nie spojrzec mi w oczy. Najwyrazniej znalazla w srodku jeszcze kilka innych pretekstow, co bylo o tyle dziwne, ze miala dosc mala torebke.

Woolf przywolal gestem kelnera i odwrocil sie w moim kierunku.

— Mial pan juz okazje przejrzec menu?

— Tylko rzucilem okiem — odparlem. — Podobno maja tu znakomite jedzenie.

Zjawil sie kelner. Woolf poluzowal troche krawat.

— Dwa razy martini — zaordynowal. — Bardzo wytrawne i…

Spojrzal na mnie pytajaco.

— Wodka z martini — powiedzialem. — Niesamowicie wytrawne. Z cukrem pudrem, jezeli mozna.

Kelner czmychnal, a Sara zaczela rozgladac sie po sali, jakby rozmowa zdazyla ja juz znudzic. Miala piekne sciegna szyi.

— A wiec, Thomas… — zaczal Woolf. — Nie masz nic przeciwko temu, ze bede zwracal sie do ciebie Thomas?

— Nie ma problemu. W koncu to moje imie.

— Dobrze. Thomas. Po pierwsze, jak tam twoje ramie?

— W porzadku — mruknalem; wygladal, jakby mu ulzylo. — Znacznie lepiej niz pacha, w ktora zostalem postrzelony.

W koncu, no w koncu! odwrocila glowe i spojrzala na mnie. Jej oczy wygladaly duzo lagodniej, niz starala sie wygladac reszta jej ciala. Pochylila nieznacznie glowe do przodu i odezwala sie niskim, lamiacym sie glosem:

— Powiedzialam, ze jest mi przykro.

Rozpaczliwie chcialem cos odpowiedziec, cos milego i lagodnego, ale mialem pustke w glowie. Nastapila chwila ciszy, ktora moglaby sie skonczyc w jakis niemily sposob, gdyby Sara sie nie usmiechnela. Ale jednak sie usmiechnela i duza ilosc krwi zawrzala nagle w okolicach moich uszu, bulgoczac i wydzielajac ogromne ilosci pary. Odwzajemnilem usmiech. Caly czas patrzylismy sobie w oczy.

— Trzeba, jak sadze, uczciwie powiedziec, ze moglo byc gorzej — dodala.

— Oczywiscie, ze moglo — odparlem. — Gdybym byl znanym na calym swiecie modelem prezentujacym pachy, nie moglbym pracowac przez kilka miesiecy.

— Tym razem sie zasmiala, naprawde sie zasmiala, a ja poczulem sie, jakbym zdobyl wszystkie medale olimpijskie, jakie kiedykolwiek wybito.

Zaczelismy od zupy, ktora podano w miskach wielkosci mniej wiecej mojego mieszkania. Smakowala wybornie. Niewiele rozmawialismy. Okazalo sie, ze Woolf rowniez pasjonuje sie wyscigami konnymi i ze tego popoludnia obejrzalem jedna z jego gonitw w Doncaster, wiec przez chwile gawedzilismy na ten temat. Zanim podano drugie danie, nadawalismy ostateczny szlif trzyminutowej wymianie okraglych zdan na temat nieprzewidywalnosci angielskiego klimatu. Woolf ugryzl kes jakiejs miesnej, polanej sosem potrawy, po czym wytarl usta serwetka.

— A wiec, Thomas — powiedzial. — Domyslam sie, ze chcialbys mnie zapytac o kilka spraw.

— W rzeczy samej — zgodzilem sie i rowniez wytarlem usta. — Przepraszam, ze powiem cos przewidywalnego, ale co pan, kurwa, wyprawia?

Ludzie siedzacy przy sasiednim stoliku wstrzymali oddech, ale Woolf i Sara zachowali kamienne twarze.

— W porzadku — skinal glowa. — Sluszne pytanie. Po pierwsze, wbrew temu, co mogli panu naopowiadac ludzie z Ministerstwa Obrony, nie mam absolutnie nic wspolnego z narkotykami. Nic. Bralem kiedys penicyline, ale to wszystko. I kropka.

Nie, to mi z pewnoscia nie wystarczalo. Ani troche. Zakonczenie wypowiedzi slowami „i kropka” nie czyni jej niepodwazalna.

— No coz — powiedzialem — prosze wybaczyc moj typowo angielski cynizm, ale czy nie mamy tu do czynienia z przypadkiem „Coz innego moglbym w tej sytuacji powiedziec?”

Sara spojrzala na mnie z rozdraznieniem i przyszlo mi do glowy, ze byc moze troche przesadzilem. Ale natychmiast pomyslalem, ze co tam, piekne sciegna pieknymi sciegnami, ale pewne rzeczy wymagaja wyjasnienia.

Вы читаете Sprzedawca broni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату