zaklopotanie — jest pojedyncze smiglo.
— Naturalnie — potwierdzilem i usadowilem sie wygodnie na krzesle w oczekiwaniu na imponujaco fachowy wyklad Sary.
Wiele z tego, co miala do powiedzenia, wlatywalo mi jednym uchem i natychmiast wylatywalo drugim, ale ogolny zarys, jezeli dobrze go zrozumialem, wydawal sie brzmiec nastepujaco:
Wedlug tego, co powiedziala Sara, przekroj poprzeczny przez lopatke smigla w helikopterze przypomina mniej wiecej przekroj przez skrzydlo w samolocie. Jej ksztalt wytwarza roznice cisnien w powietrzu przeplywajacym nad gorna i dolna powierzchnia, co w rezultacie prowadzi do powstania sily nosnej. Lopatka rozni sie jednak od skrzydla samolotu tym, ze kiedy helikopter porusza sie do przodu, powietrze zaczyna szybciej przeplywac nad lopatka, ktora przesuwa sie do przodu, niz nad ta. ktora przesuwa sie do tylu. Powstajaca w ten sposob sila nosna jest nierowna po obu stronach helikoptera, a wraz ze wzrostem predkosci zwieksza sie owa nierownosc. W koncu „cofajaca” sie lopatka w ogole przestaje wytwarzac sile nosna, a helikopter gwaltownie przechyla sie do tylu i spada na ziemie. To, wedlug Sary, byl aspekt negatywny.
— Ludzie z Mackie polaczyli dwa krecace sie w przeciwnych kierunkach wirniki walkiem wspolosiowym. Rowna sila nosna po obu stronach lopatki smigla to mozliwosc niemal dwukrotnego zwiekszenia predkosci. A takze brak reakcji momentu obrotowego, a wiec nie ma potrzeby montowania smigla ogonowego. Mniejszy, szybszy, zwrotniejszy. Taka maszyna bedzie przypuszczalnie zdolna do poruszania sie z predkoscia ponad szesciuset piecdziesieciu kilometrow na godzine.
Powoli pokiwalem glowa, starajac sie okazac, ze jestem pod wrazeniem, ale tak znowu bez przesady.
— No dobrze — zgodzilem sie. — Ale przeciez pociski ziemia-powietrze Javelin robia prawie tysiac szescset cholernych kilometrow na godzine.
Sara wbila we mnie wzrok. Jak smialem podwazac jej kompetencje techniczne w tej sprawie!
— Chodzi mi o to — brnalem dalej — ze niewiele to zmienia. To nadal jest helikopter i nadal mozna go zestrzelic. Nie jest niezwyciezony.
Sara przymknela na sekunde oczy, zastanawiajac sie, jakich slow uzyc, aby zrozumial je idiota.
— Jezeli czlowiek wystrzeliwujacy pocisk ziemia-powietrze zna sie na rzeczy — wyjasnila — jezeli jest odpowiednio wyszkolony, przygotowany, wtedy ma szanse, Tylko jedna szanse. Ale idea polega na tym, ze nie bedzie mial czasu, aby sie przygotowac. Ten helikopter dopadnie go, kiedy bedzie przecieral zaspane oczy.
Spojrzala na mnie surowo. Zrozumiales wreszcie?
— Prosze mi wierzyc, panie Lang — kontynuowala, karzac mnie za bezczelnosc — mowimy tu o helikopterze nastepnej generacji.
Wskazala glowa na zdjecia.
— No dobrze — powtorzylem. — Okay. W takim razie musza sie cieszyc, jak nie wiem co.
— Ciesza sie, Thomas — powiedzial Woolf. — Bardzo, bardzo sie ciesza z tej maszyny. W tej chwili goscie z Mackie maja tylko jeden problem.
Ktos niewatpliwie powinien w tym momencie zapytac ”to znaczy?”.
— To znaczy? — zapytalem.
— Nikt w Pentagonie nie wierzy, ze to sie moze udac.
Zastanawialem sie przez chwile.
— No to nie moga poprosic o jazde probna? Przeleciec sie kilka razy dookola budynku?
Woolf wzial gleboki oddech i wyczulem, ze nareszcie zblizamy sie do glownej propozycji wieczoru.
— Maszyne uda sie sprzedac Pentagonowi i piecdziesieciu innym silom powietrznym z calego swiata, jezeli zobacza ja w akcji w jakiejs powaznej operacji antyterrorystycznej.
— W porzadku — powiedzialem. — Twierdzi pan, ze musza zaczekac na kolejna olimpiade w Monachium?
Woolf nie spieszyl sie, odwlekajac puente, aby podkreslic jej znaczenie.
— Nie to mam na mysli, panie Lang — oznajmil. — Mam na mysli to, ze oni postaraja sie, aby kolejna olimpiada w Monachium sie wydarzyla.
— Dlaczego pan mi to mowi?
Pilismy juz w tym momencie kawe, a zdjecia powedrowaly z powrotem do teczki.
— Jezeli ma pan racje — powiedzialem — a osobiscie ugrzezlem gdzies w polowie tego „jezeli” z peknieta opona i brakiem zapasowej, ale jezeli ma pan racje, co pan zamierza w tej sprawie zrobic? Napisac do „Washington Post”? Do Esther Rantzen? Co pan zamierza?
Woolfowie zamilkli i nie bylem do konca pewien dlaczego. Byc moze uznali, ze wystarczy przedstawic mi swoja teorie, a ja natychmiast poderwe sie na nogi, naostrze maselniczke i zawolam: „Smierc producentom broni!”. Mnie to jednak kompletnie nie wystarczalo. No bo jakim cudem?
— Czy uwazasz sie za dobrego czlowieka, Thomas? To byl Woolf.
— Nie, nie uwazam sie — odparlem. Sara podniosla wzrok.
— Za jakiego w takim razie?
— Uwazam sie za czlowieka wysokiego. Biednego. Czlowieka z pelnym zoladkiem. Czlowieka z motocyklem — przerwalem i poczulem na sobie jej wzrok. — Nie wiem, co rozumiecie przez „dobry”.
— Chodzi nam o to, czy stoisz po stronie aniolow — wyjasnil Woolf.
— Anioly nie istnieja — odpowiedzialem szybko. — Przykro mi, ale nie istnieja.
Nastapila chwila ciszy, podczas ktorej Woolf powoli kiwal glowa, jakby przyznawal, ze, owszem, jest to jakis punkt widzenia, tyle tylko, ze niezmiernie przykry. Sara westchnela i wstala.
— Panowie wybacza.
Razem z Woolfem chwycilismy za swoje krzesla, ale zanim zdolalismy wykonac jakikolwiek znaczacy akt powstania z miejsc, Sara znajdowala sie juz w polowie sali. Podeszla do kelnera, szepnela mu cos do ucha, skinela glowa, kiedy odpowiedzial, i skierowala sie ku sklepionemu przejsciu w tylnej czesci sali.
— Thomas — podjal Woolf — pozwol, ze ujme to w ten sposob. Zli ludzie szykuja sie do zrobienia zlych rzeczy. Mamy szanse ich powstrzymac. Pomozesz nam?
Zamilkl. Czekal, co powiem.
— Wciaz nie odpowiedzial pan na moje pytanie — odparlem. — Jakie sa wasze plany? Niech pan mi je zdradzi. Co jest zlego w pojsciu z ta sprawa do prasy? Albo na policje? Albo do CIA? Wystarczy przeciez, ze wezmiemy ksiazke telefoniczna, kilka monet i po problemie.
Woolf potrzasnal glowa z irytacja i postukal knykciami w stol.
— Nie sluchales tego, co mowilem, Thomas — powiedzial. — Mamy tu do czynienia z biznesem. Najwiekszym biznesem na swiecie. Kapital. Nie staje sie do walki z kapitalem przy pomocy telefonu i dwoch uprzejmych listow do kongresmanow.
Wstalem, chwiejac sie lekko od wypitego wina. Lub rozmowy.
— Wychodzi pan? — zapytal Woolf, nie podnoszac glowy.
— Byc moze — odparlem. — Byc moze — naprawde nie wiedzialem, co zamierzam zrobic. — Ale najpierw udam sie do toalety.
Z cala pewnoscia to wlasnie zamierzalem zrobic, poniewaz bylem zdezorientowany, a widok porcelany pomaga mi sie skupic.
Powoli przeszedlem przez restauracje w kierunku tylnego przejscia, w glowie dzwonily mi wszelkiego rodzaju zle poukladane osobiste pakunki, ktore moga spasc z polki i uszkodzic wspolpasazerow — po co w ogole rozmyslalem o odrywaniu sie od ziemi, pasach startowych i wyruszaniu w dluga podroz? Musialem sie z tego wyplatac i szybko sie ulotnic. Juz samo przegladanie tych fotografii bylo wystarczajaco glupie.
Skrecilem ku przejsciu i zobaczylem, ze Sara stoi we wnece przy automacie telefonicznym. Byla odwrocona tylem do mnie, glowe pochylila do przodu, tak ze niemal opierala sie nia o sciane. Stalem tam przez chwile, przygladajac sie jej szyi, wlosom, ramionom i, no dobrze, wydaje mi sie, ze zerknalem tez na jej tylek.
— Czesc — odezwalem sie glupawo.
Odwrocila sie gwaltownie i przez krociutka chwile wydawalo mi sie, ze widze na jej twarzy prawdziwy strach — przed czym, nie mialem najmniejszego pojecia — ale natychmiast sie usmiechnela i odlozyla sluchawke.
— No to jak — powiedziala, robiac krok w moim kierunku — nalezysz do zespolu?
Po chwili odwzajemnilem usmiech i zaczalem wypowiadac slowo „wlasciwie”, ktorego uzywam zawsze,