— Z Russellem Barnesem — poprawilem ja, ale zadne z nich nie zwrocilo na to uwagi.
Carl przeprowadzil mnie przez szereg punktow kontrolnych, gdzie inni Carlowie przeswietlali moje cialo wykrywaczami metalu i z zapalem mieli mi ubranie. Szczegolnie interesowala ich moja teczka i wydawali sie zaniepokojeni tym, iz zawierala jedynie numer „Daily Mirror”.
— Uzywam jej tylko w charakterze rekwizytu — wyjasnilem pogodnie, co z jakiegos powodu wydawalo sie ich zadowalac.
Byc moze gdybym powiedzial, ze uzywam jej tylko do wynoszenia tajnych dokumentow z ambasad, poklepaliby mnie po plecach i zaofiarowali sie, ze mi ja poniosa.
Carl zaprowadzil mnie do windy i odsunal sie, kiedy do niej wsiadalem. Z glosnikow wydobywala sie irytujaco cicha muzyka i gdybym nie znajdowal sie w ambasadzie, przysiaglbym, ze jest to cover
Winda mknela w gore, a ja staralem sie przygotowac psychicznie do, jak nalezalo sie spodziewac, dosc trudnej rozmowy. Powtarzalem sobie, ze robie tylko to, co nalezy zrobic, kiedy silny prad zniesie czlowieka na otwarte morze: plynac z nim, a nie walczyc. W koncu trafi sie na jakis lad. Wysiedlismy na piatym pietrze i Carl zaprowadzil mnie porzadnie wywoskowanym korytarzem do pokoju 5910 — Zastepca dyrektora Studiow Europejskich Barnes, Russell P.
Carl zaczekal, az zapukam, a kiedy drzwi sie otworzyly, wszedlem do srodka. Malo brakowalo, a wsunalbym mu dwufuntowy banknot do odzianej w rekawiczke dloni, proszac o zarezerwowanie stolika w L'Epicure. Na szczescie powstrzymal mnie, salutujac zamaszyscie, po czym obrocil sie na piecie, ruszyl z powrotem korytarzem z predkoscia stu dziesieciu krokow na minute.
Russell R Barnes zdazyl sie juz troche powloczyc po swiecie. Nie potrafie moze wyczytac wszystkiego z ludzkiej twarzy, ale wiem, ze czlowiek nie wyglada tak, jak Russell R Barnes, spedzajac pol zycia za biurkiem, a przez drugie pol zlopiac koktajle na przyjeciach w ambasadzie. Dobiegajacy piecdziesiatki, wysoki i szczuply, blizny i zmarszczki tloczyly sie, walczac ze soba o kontrole nad opalona twarza. Nie potrafilem sie oprzec wrazeniu, ze byl wszystkim, czym ONeal tak usilnie staral sie zostac.
Kiedy wszedlem, spojrzal na mnie znad okularow polowek, ale nie przerwal czytania, przesuwajac po marginesie wieczne pioro w miare postepow lektury. Kazda komorka jego ciala mowila: „Smierc Wietkongowi i zbrojnej partyzantce Contras”, a „General Schwarzkopf nazywa mnie pieszczotliwie Rusty”.
Przewrocil strone i warknal:
— No co tam?
— Panie Barnes… — zaczalem, kladac teczke obok krzesla stojacego naprzeciwko niego i wyciagajac reke.
— Jak glosi napis na drzwiach. — Nie przerywal czytania. Trzymalem przed soba wyciagnieta reke.
— Milo mi pana poznac, sir.
Chwila ciszy. Wiedzialem, ze kupie go tym „sir”. Wciagnal powietrze, wyczul zapach kolegi oficera i powoli podniosl glowe. Przez dluga chwile przygladal sie mojej wyciagnietej dloni, az w koncu wyciagnal swoja. Sucha jak pieprz.
Wskazal wzrokiem, zebym usiadl na krzesle, a kiedy to zrobilem, katem oka zauwazylem fotografie wiszaca na scianie. I rzeczywiscie, przedstawiala generala Schwarzkopfa w maskujacej pizamie z dluga, napisana recznie dedykacja ponizej twarzy. Litery byly zbyt drobne, abym mogl je przeczytac, ale poszedlbym o kazdy zaklad, ze zawierala slowa „skopac” i „tylki”. Obok wisiala wieksza fotografia Barnesa w jednoczesciowym kombinezonie, trzymajacego pod pacha kask lotniczy.
— Brytyjczyk?
Zdjal okulary i rzucil je na biurko.
— W kazdym calu, panie Barnes — powiedzialem. — W kazdym calu.
Wiedzialem, ze chodzilo mu o Armie Brytyjska. Wymienilismy cierpkie zolnierskie usmiechy, ktorymi powiedzielismy sobie nawzajem, jak bardzo nienawidzimy tych upstrzonych przez muchy stert gowna, ktore probuja zwiazac rece porzadnym ludziom i nazywaja to polityka. Kiedy mielismy juz tego dosyc, odezwalem sie:
— David Solomon.
— Co moge dla pana zrobic, panie Solomon?
— Jak zapewne przekazala panu sekretarka, sir, przychodze z ministerstwa od pana O’Neala. Pan ONeal ma kilka pytan, na ktore ma nadzieje uzyskac od pana odpowiedz.
— Wal smialo.
Powiedzial to tak swobodnie, ze zastanawialem sie, ile razy i w jak wielu sytuacjach musial wypowiedziec te slowa.
— Dotycza Projektu Absolwent, panie Barnes.
— Uhm.
To wszystko. Uhm. Nie „aha, chodzi panu o ten plan, za pomoca ktorego nieustalona grupa ludzi zawiazala spisek w celu sponsorowania zamachu terrorystycznego, ktory doprowadzilby do wzrostu sprzedazy wojskowego sprzetu antyterrorystycznego?” Musze przyznac, ze wlasnie na cos takiego po cichu liczylem. A tak musial mi wystarczyc ten skromny poczatek. Niemniej jednak samo „uhm” niewiele mi mowilo.
— Pan ONeal mial nadzieje, ze moze zechce pan oswiecic nas, jakie sa pana najnowsze zapatrywania na ten temat.
— Czyzby?
— W rzeczy samej — powiedzialem zdecydowanie. — Liczyl, ze moze zaszczyci nas pan swoja interpretacja ostatnich wydarzen.
— O jakie ostatnie wydarzenia chodzi?
— Wolalbym nie wdawac sie w tym momencie w szczegoly, panie Barnes. Jestem pewien, ze pan to rozumie.
Usmiechnal sie i gdzies w glebi jego ust blysnelo cos zlotego.
— Ma pan jakies zwiazki z zaopatrzeniem, panie Solomon?
— Absolutnie nie, panie Barnes.
Sprobowalem wzbudzic odrobine jego wspolczucia.
— Zona nie ufa mi w tych sprawach nawet na tyle, aby wyslac mnie samego do supermarketu.
Usmiech przygasl mu na twarzy. W kregach, w ktorych poruszal sie Russell R Barnes, malzenstwo uznawano za sprawe, ktora przyzwoity zolnierz zajmuje sie w zaciszu domowym. Jezeli w ogole sie zajmuje.
Telefon na biurku zabrzeczal delikatnie. Poderwal sluchawke do ucha.
— Barnes.
Wzial do reki wieczne pioro i bawil sie nim, sluchajac. Kilka razy przytaknal, po czym sie rozlaczyl. Nie odrywal wzroku od piora i wygladalo na to, ze przyszla moja kolej, aby cos powiedziec.
— Mysle, ze moge jednakze powiedziec, iz niepokoi nas sprawa bezpieczenstwa — zrobilem pauze, aby podkreslic eufemizm — dwojga obywateli amerykanskich zamieszkalych obecnie na ziemi brytyjskiej. Nosza nazwisko Woolf. Pan ONeal zastanawia sie, czy posiada pan jakies informacje, ktore moglyby pomoc ministerstwu w zapewnieniu im stalej ochrony.
Skrzyzowal rece na piersi i usiadl z powrotem na krzesle.
— Niech mnie diabli wezma!
— Sir?
— Mowia, ze jezeli czlowiek odpowiednio dlugo bedzie siedzial w jednym miejscu, bedzie swiadkiem wszystkich mozliwych zdarzen.
Staralem sie wygladac na zdezorientowanego.
— Ogromnie mi przykro, panie Barnes, ale obawiam sie, ze nie nadazam.
— Juz dawno nikt mnie nie zmusil do wysluchania tylu bredni naraz.
W oddali tykal zegar. Dosc szybko. Wydawalo mi sie, ze za szybko, jezeli mialby odliczac sekundy. Ale ostatecznie znajdowalem sie w amerykanskim budynku, a byc moze Amerykanie uznali, ze sekundy sa zbyt