cholernie wolne i wpadli na pomysl zegara, w ktorym minuta trwa dwadziescia sekund. W ten sposob, powiedzieli sobie: mamy wiecej cholernych godzin w cholernym dniu niz ci pedziowaci Angole.
— Czy posiada pan jakies informacje, panie Barnes? — zapytalem z uporem.
Ale on nie zamierzal sie nigdzie spieszyc.
— Jak mialbym wejsc w posiadanie takich informacji, panie Solomon? To pan ma kontakt z ludzmi w terenie. Ja tylko slysze to, co mi mowi ONeal.
— W takim razie — powiedzialem — zastanawiam sie, czy faktycznie tak jest.
— Naprawde?
Cos bylo nie tak. Nie mialem najmniejszego pojecia, o co moze chodzic, ale cos tu bylo wyjatkowo nie tak.
— Pomijajac te kwestie, panie Barnes — kontynuowalem — zalozmy, ze ministerstwo ma w tym momencie drobne braki kadrowe. Grypa szaleje. Letnie urlopy. Zalozmy, ze w zwiazku z tymi okolicznosciami nasi ludzie chwilowo stracili z pola widzenia tych dwoje.
Barnes wylamal sobie place i pochylil sie nad biurkiem.
— No coz, nie rozumiem, jak moglo do tego dojsc, panie Solomon.
— Nie mowie, ze tak sie stalo — sprostowalem. — Przedstawiam to jako swego rodzaju hipoteze.
— Tak czy inaczej nie zgadzam sie z panskim zalozeniem. Wydaje mi sie, ze jezeli juz, to macie nadmiar ludzi.
— Przykro mi, ale nie rozumiem.
— Odnosze wrazenie, ze macie mnostwo ludzi, ktory tylko kreca sie w kolko.
Zegar tykal.
— Co pan przez to dokladnie rozumie?
— Rozumiem dokladnie to, ze jezeli wasz wydzial moze sobie pozwolic na zatrudnienie dwoch Davidow Solomonow do wykonania tej samej roboty, to dysponujecie budzetem, ktorym sam bym nie pogardzil.
Oj!
Wstal i zaczal chodzic dookola biurka. Nie zeby zrobic grozne wrazenie — po prostu rozprostowywal nogi.
— A moze macie ich wiecej? Moze macie cala dywizje Davidow Solomonow. Zgadlem? — przerwal. — Polaczylem sie z ONealem. David Solomon leci wlasnie samolotem do Pragi, a ONeal wydaje sie przekonany, ze to jedyny David Solomon, jaki dla niego pracuje. A zatem moze wy, Davidowie Solomonowie, dzielicie sie jedna pensja.
Podszedl do drzwi i je otworzyl.
— Mike, wezwij tu druzyne E. Natychmiast.
Odwrocil sie i oparl o framuge, wpatrujac sie we mnie ze skrzyzowanymi ramionami.
— Ma pan okolo czterdziestu sekund.
— No dobrze — powiedzialem. — Nie nazywam sie Solomon.
Druzyna E skladala sie z dwoch Carlow rozlokowanych po obu stronach mojego krzesla. Mike zajal miejsce przy drzwiach, a Barnes wrocil za biurko. Odgrywalem przybitego frajera.
— Nazywam sie Glass. Terence Glass — staralem sie, aby zabrzmialo to mozliwie zwyczajnie. Na tyle nieciekawie, aby nikomu nie przyszlo do glowy, ze moge zmyslac. — Prowadze galerie sztuki na Cork Street. — Siegnalem do gornej kieszeni marynarki i wyjalem wizytowke, ktora wreczyla mi tam elegancka blondynka. Podalem ja Barnesowi. — Prosze. Ostatnia. A tak w ogole, to Sara dla mnie pracuje. To znaczy pracowala — westchnalem i osunalem sie troche na krzesle. Czlowiek, ktory zaryzykowal wszystko i przegral. — W ostatnich tygodniach zachowywala sie… Sam nie wiem. Wydawala sie zaniepokojona. Wrecz przestraszona. Zaczela opowiadac dziwne rzeczy. Pewnego dnia po prostu nie pojawila sie w pracy. Zniknela. Zadzwonilem w kilka miejsc. Nic. Kilkakrotnie probowalem dodzwonic sie do jej ojca, ale wyglada na to, ze i on zniknal. Przejrzalem rzeczy na jej biurku, jakies drobiazgi, i znalazlem teczke z dokumentami.
Barnes, slyszac ostatnie zdanie, odrobine zesztywnial, wiec pomyslalem, ze sprobuje wzbudzic w nim jeszcze wieksze napiecie.
— Projekt Absolwent. Taki tytul na okladce. Na poczatku sadzilem, ze to cos z historii sztuki, ale okazalo sie inaczej. Szczerze mowiac, nie bardzo zrozumialem, o co w tym chodzi. Biznes. Produkcja przemyslowa czy cos w tym stylu. Porobila notatki. Pojawilo sie nazwisko Solomon. I panskie. Ambasada Amerykanska. Ja… Moge byc z panem szczery?
Barnes wbil we mnie wzrok. Na jego twarzy nie byl niczego poza bliznami i zmarszczkami.
— Niech pan jej tego nie mowi — powiedzialem. — To znaczy ona tego nie wie, ale… zakochalem sie w niej. Kilka miesiecy temu. Dlatego wlasnie dalem jej te prace. Nie potrzebowalem nikogo do galerii, ale chcialem byc blisko niej. O niczym innym nie potrafilem myslec. Wiem, ze to brzmi nieprzekonujaco, ale… zna ja pan? Chodzi mi o to, czy pan ja widzial?
Barnes nie odpowiedzial. Obracal miedzy palcami wizytowke, po czym podniosl wzrok na Mike'a i uniosl brew. Domyslilem sie, ze Mike musial pracowicie spedzic ostatnie chwile.
— Glass — odezwal sie. — Sprawdzone.
Barnes cmokal przez chwile z niezadowoleniem, po czym wyjrzal przez okno. Pomijajac zegar, w pokoju panowala zdumiewajaca cisza. Zadnych telefonow, maszyn do pisania, ruchu ulicznego. Okna musialy miec zalozone poczworne szyby.
— ONeal?
Sprawialem wrazenie jak najbardziej przygnebionego.
— Co z nim?
— Skad pan wzial informacje na temat ONeala?
— Z teczki — wzruszylem ramionami. — Jak mowilem, czytalem jej dokumenty. Chcialem wiedziec, co sie z nia stalo.
— Mial pan jakis powod, zeby mi tego nie powiedziec od razu na wstepie? Po co ta cala maskarada?
Zasmialem sie i zerknalem na Carlow.
— Nielatwo sie z panem spotkac, panie Barnes. Od kilku dni probowalem porozmawiac z panem przez telefon. Caly czas przelaczali mnie do sekcji wizowej. Widocznie uznali, iz staram sie zalatwic Zielona Karte. Poslubiajac Amerykanke.
Zapadlo dlugie milczenie.
Byla to naprawde jedna z najglupszych historyjek, jakie kiedykolwiek opowiedzialem, ale musialem postawic — duza sume, trzeba przyznac — na
— Probowal pan tego samego z ONealem?
— W Ministerstwie Obrony powiedziano mi, ze nie pracuje tam nikt o takim nazwisku i ze powinienem raczej zglosic zaginiecie osoby w swoim komisariacie policji.
— I zrobil pan to?
— Probowalem.
— Na ktorym komisariacie?
— Bayswater.
Wiedzialem, ze tego nie sprawdza. Chcial sie tylko przekonac, jak szybko odpowiem.
— Policja kazala mi zaczekac kilka tygodni. Uznali chyba, ze mogla sobie znalezc innego kochanka.
Bylem zadowolony z tego fragmentu. Wiedzialem, ze zainteresuje sie tym watkiem.
— „Innego” kochanka?
— No coz… — staralem sie oblac rumiencem. — No dobrze. Kochanka.
Barnes przygryzl warge. Wygladalem tak zalosnie, ze nie mial wyboru i musial mi uwierzyc. Ja sam bym sobie uwierzyl, a trudno mnie zadowolic.
Podjal decyzje.
— Gdzie znajduja sie te dokumenty?
Podnioslem wzrok, zaskoczony, ze ktos mogl sie nimi w ogole zainteresowac.
— Wciaz mam je w galerii. A co?