jestem tym, za kogo mnie macie. Nie jestem rowniez tym, za kogo oni mnie maja. Ty — wycelowalem palec w Glassa — jestes tym, za kogo oni mnie maja, a ty — w blondynke — jestes osoba, z ktora chcialbym porozmawiac, kiedy oni juz sobie pojda. Wszystko jasne?
Nikt nie podniosl reki. Ruszylem w kierunku drzwi, zapraszajac ich gestem do wyjscia.
— Chcemy dostac teczke — powiedzial Mike.
— Jaka teczke? — zapytalem.
— Projekt Absolwent.
Wciaz byl jedno czy dwa okrazenia za reszta stawki. Nie moglem go za to winic.
— Przykro mi, ze cie rozczaruje, ale nie ma zadnej loczki. Ani tej z napisem „Projekt Absolwent”, ani innej.
Mina mu zrzedla i autentycznie zrobilo mi sie go zal.
— Posluchaj — powiedzialem, starajac sie ulatwic mu podjecie decyzji. — Znajdowalem sie na terytorium Stanow Zjednoczonych, piate pietro, w oknach podwojne szyby, i jedyny pomysl na wydostanie sie stamtad, jaki mi przyszedl do glowy, to ta teczka. Pomyslalem, ze moze was to zaintrygowac.
Kolejne przeciagajace sie milczenie. Glass zaczal klapac zebami, jakby w dzisiejszych czasach tego rodzaju uciazliwosci po prostu zdarzaly sie zbyt czesto.
Carl zwrocil sie do Mike'a.
— Mam go zgarnac? — mowil zaskakujaco wysokim glosem, niemal falsetem.
Mike przygryzl warge.
— Tak naprawde decyzja nie nalezy do Mike'a — wyjasnilem. Spojrzeli na mnie obaj. — Chodzi mi o to, ze to ja zdecyduje, czy, jak to ujales, zostane zgarniety, czy nie.
Carl zmierzyl mnie wzrokiem.
— Posluchaj — powiedzialem. — Bede z toba szczery. Duzy z ciebie chlop i jestem pewien, ze potrafisz zrobic wiecej pompek niz ja. Podziwiam cie za to. Swiat potrzebuje ludzi, ktorzy potrafia robic pompki. To wazne — uniosl groznie podbrodek. Nie przestawaj mowic, drogi panie. Wiec mowilem. — Ale walka to co innego. To zupelnie co innego, i tak sie sklada, ze jestem w tym bardzo dobry. Co nie znaczy, ze jestem od ciebie mocniejszy, bardziej meski czy cos w tym rodzaju. To po prostu cos, w czym jestem dobry.
Widac bylo, ze Carl nie czuje sie pewnie w takiej rozmowie. Najprawdopodobniej w szkole nauczono go, jak odpowiadac na zaczepki w rodzaju „wyrwe ci serce”. I tylko na takie.
— Zmierzam do tego — kontynuowalem jak tylko moglem najuprzejmiej — ze jezeli chcecie sobie zaoszczedzic wielkiego upokorzenia, po prostu opuscie teraz galerie i pojdzcie sobie gdzies na porzadny lunch.
Co, po kilku chwilach szeptow i spogladania w moim kierunku, ostatecznie uczynili.
Godzine pozniej siedzialem we wloskiej kawiarence z blondynka, ktora od tej chwili bedziemy nazywac Ronnie, poniewaz tak nazywaja ja przyjaciele, a ja najwyrazniej stalem sie wlasnie jednym z nich.
Mike odszedl z podkurczonym ogonem, Carl wygladal jak: „To jeden z tych dni, stary”. Pomachalem mu wesolo na pozegnanie, ale wiedzialem, ze nie uznam swojego zycia za porazke, gdybym mial go juz nigdy nie zobaczyc.
Ronnie siedziala z szeroko otwartymi oczami, sluchajac skroconej wersji wydarzen, w ktorej pominalem martwych ludzi, i chyba doprowadzila swoja opinie o mnie do punktu, w ktorym wydawala sie uwazac mnie za supergoscia. Stanowilo to mila odmiane. Zamowilem dla nas po jeszcze jednej kawie i rozparlem sie na krzesle, aby napawac sie przez chwile jej podziwem.
Lekko zmarszczyla brwi.
— A wiec nie wiesz, gdzie jest Sara? — zapytala.
— Nie mam najmniejszego pojecia. Byc moze nic sie jej nie stalo i tylko sie gdzies przyczaila, ale rownie dobrze moze byc w powaznych tarapatach.
Ronnie oparla sie na krzesle i wyjrzala przez okno. Widzialem, ze bardzo lubi Sare, poniewaz z powaga podchodzila do martwienia sie jej trudna sytuacja. W koncu niespodziewanie wzruszyla ramionami i wypila lyk kawy.
— Przynajmniej nie dales im teczki — powiedziala. — Chociaz tyle.
Na tym oczywiscie polega jedno z niebezpieczenstw oklamywania ludzi. Zaczyna im sie mieszac, co jest prawda, a co nie. Niezbyt mnie to zaskoczylo.
— Nie, nie rozumiesz — wyjasnilem lagodnie. — Nie istnieje zadna teczka. Powiedzialem im o niej, poniewaz wiedzialem, ze beda ja musieli sprawdzic, zanim kaza mnie aresztowac, wrzuca do rzeki czy co tam robia z takimi jak ja. Widzisz, ludzie, ktorzy pracuja w biurach, wierza w teczki i dokumenty. Sa dla nich wazne. Jezeli powiesz im, ze masz jakas teczke, chca w to wierzyc, poniewaz przywiazuja wielka wage do teczek. — Oto ja, wielki psycholog. — Obawiam sie jednak, ze zadna teczka nie istnieje.
Ronnie wyprostowala sie i dostrzeglem na jej twarzy nagly przyplyw podniecenia. Na jej policzkach pojawily sie wypieki. Byl to raczej przyjemny widok.
— Alez istnieje! — zaprotestowala.
Pokrecilem glowa, aby sprawdzic, czy moje uszy znajduja sie tam, gdzie powinny.
— Przepraszam, nie doslyszalem?
— Projekt Absolwent — powiedziala. — Teczka Sary. Widzialam ja.
Rozdzial 10
Wciaz zgarnia ognie, ktore tla w popiolach.
Umowilem sie z Ronnie o czwartej trzydziesci, kiedy zamykano galerie i przestawano wpuszczac do srodka rwaca rzeke klientow, ktorzy nastepnie przez noc slinili sie z niecierpliwosci na chodniku, lezac na lozkach polowych z przygotowanymi ksiazeczkami czekowymi.
Nie staralem sie aktywnie pozyskac jej pomocy, ale Ronnie nalezala do tak zwanej aktywnej mlodziezy i nie potrafila sie oprzec pokusie spelnienia dobrego uczynku oraz przezycia wielkiej przygody. Nie powiedzialem jej, ze jak dotad owa przygoda skladala sie wylacznie z dziur po kulach i rozgniecionych moszen, poniewaz nie wykluczalem, iz dziewczyna moze okazac sie niezwykle przydatna. Po pierwsze, nie mialem w tej chwili zadnego srodka transportu, a po drugie, uwazam, ze czesto znacznie lepiej mi sie mysli, kiedy w poblizu znajduje sie ktos, kto mysli za mnie.
Spedzilem kilka godzin w British Library, probujac znalezc jak najwiecej informacji o Mackie Corporation of America. Wiekszosc czasu uplynela mi na rozgryzieniu bibliotecznego systemu katalogowego, ale w trakcie ostatnich dziesieciu minut poprzedzajacych moment, kiedy musialem wyjsc, udalo mi sie odnalezc bezcenna informacje: Mackie byl szkockim inzynierem, ktory wraz z Robertem Adamsem pracowal nad skonstruowaniem rewolweru kapiszonowego podwojnego dzialania zaprezentowanego ostatecznie podczas Wielkiej Wystawy Swiatowej w Londynie w 1851 roku. Nie widzialem specjalnej potrzeby, aby zanotowac te informacje.
Minute przed wyjsciem znalazlem odeslanie do beznadziejnie nudnej ksiazki zatytulowanej
Zmierzalem z powrotem na Cork Street, lawirujac miedzy popoludniowymi klientami sklepow, kiedy uslyszalem okrzyk sprzedawcy gazet. Niewykluczone, ze po raz pierwszy w zyciu zrozumialem w ogole slowa sprzedawcy gazet. Inni przechodnie niemal na pewno uslyszeli „Trzy zupy na zieleninie”, ale ja w zasadzie, zanim