— Cholera! — powtorzylem na wypadek, gdyby nie slyszal za pierwszym razem.
— Co teraz?
Cygaro dla pana Langa. Mialem go. Przez chwile przygryzalem warge, po czym postanowilem zaryzykowac.
— Jestes tu sam?
Wskazal glowa na dom.
— Mickey jest w srodku — zerknal na zegarek. — Zmieniamy sie za dziesiec minut.
— Zmiencie sie teraz. Musze wejsc do srodka. Ktos sie pojawil?
— Nikt.
— Telefony?
— Jeden. Jakas dziewczyna, godzine temu. Pytala o Sare.
— Dobra. Chodzmy.
Nie ulegalo watpliwosci, ze zdobylem przewage w Petli Boyda. To niesamowite, do czego mozna zmusic ludzi, jezeli na poczatku utrafi sie we wlasciwa nute. Wygramolil sie z samochodu, pragnac pokazac, jak szybko potrafi sie wygramolic z samochodu, i dolaczyl do mnie, kiedy ruszylem zamaszystym krokiem w kierunku domu. Wyjalem z kieszeni klucze do swojego mieszkania, ale nagle przyszlo mi cos do glowy.
— Umowiliscie sie na pukanie? — zapytalem, kiedy doszlismy do drzwi.
— Slucham?
Przewrocilem niecierpliwie oczami.
— Pukanie. Sygnal. Nie chce, zeby Mickey wyrwal mi dziure w klatce piersiowej, kiedy bedziemy wchodzic do srodka.
— Nie, my… to znaczy mam po prostu krzyknac „Mickey”.
— O rany, to naprawde sprytne — powiedzialem. — Kto wpadl na ten pomysl?
Troche przesadzilem, probujac go zdenerwowac i sklonic do jeszcze wiekszego zapalu w wykazywaniu sie kompetencja.
— No, dalej.
Przylozyl usta do skrzynki na listy.
— Mickey — zawolal i poslal mi przepraszajace spojrzenie. — To ja.
— Ach, rozumiem — mruknalem. — W ten sposob bedzie wiedzial, ze to ty. Odlot.
Zapadla cisza, po czym uslyszelismy trzask zasuwki. Wparowalem do srodka.
Staralem sie nie patrzec za wiele na Mickeya, aby od razu wiedzial, ze to nie on jest problemem. Niemniej jednak szybki rzut oka powiedzial mi, ze rowniez mial po czterdziestce i byl chudy jak patyk. Mial rekawiczki z odkrytym wierzchem dloni i rewolwer, prawdopodobnie rowniez jakies ubranie, ale naprawde nie zwrocilem na nie uwagi.
Rewolwer mial niklowane wykonczenie Smitha Wessona, krotka lufe i osloniety kurek, co sprawialo, ze dobrze nadawal sie do strzelania z kieszeni. Prawdopodobnie bodyguard airweight albo cos podobnego. Podstepna bron. Moglibyscie zapytac, czy znam jakis uczciwy, sympatyczny, bezstronny typ broni, ale oczywiscie nie znam. Kazda bron palna miota olowiem w ludzi z zamiarem wyrzadzenia im krzywdy, ale biorac to pod uwage, na ogol maja mniej lub bardziej wyrazne charaktery. A niektore sa bardziej podstepne od innych.
— Ty jestes Mickey? — zapytalem, rozgladajac sie uwaznie po przedpokoju.
— Tak, to ja.
Mickey byl Szkotem i rozpaczliwie probowal uzyskac od partnera jakis sygnal, kim u diabla jestem. Beda z nim problemy.
— Dave Carter przesyla pozdrowienia. — Chodzilem do szkoly z Dave'em Carterem.
— Och! No tak — baknal. — Aha.
Bingo. Dwie Petle Boyda w piec minut. Upojony zwyciestwem podszedlem do stojacego w przedpokoju stolika i podnioslem sluchawke.
— Gwinevere — rzucilem — jestem w srodku.
Odlozylem sluchawke na widelki i ruszylem w kierunku schodow, przeklinajac sie w myslach za to, ze przesadzilem. Nie mogli dac sie nabrac na ten numer. Kiedy jednak sie odwrocilem, nadal stali w tym samym miejscu lagodni jak baranki, wpatrujac sie we mnie wzrokiem mowiacym „To ty jestes szefem”.
— Gdzie jest pokoj dziewczyny? — warknalem. Baranki wymienily nerwowe spojrzenia. — Sprawdziliscie pokoje, prawda?
Kiwneli glowami.
— A wiec w ktorym, na litosc boska, znajduja sie koronkowe poduszki i plakat ze Stefanem Edbergiem?
— Drugi po lewej stronie — powiedzial Mickey.
— Dziekuje.
— Ale…
Ponownie sie zatrzymalem.
— Ale co?
— Tam nie ma zadnego plakatu…
— Przedstawilem im niezla interpretacje miazdzacego spojrzenia, po czym ruszylem w gore po schodach.
Mickey mial racje, w pokoju nie bylo plakatu Stefana Edberga. Nie bylo tam nawet zbyt wielu koronkowych poduszek. Moze z osiem. Ale zapach Fleur de Fleurs unosil sie w powietrzu, jedna czasteczka na bilion, i poczulem nagle, fizyczne uklucie niepokoju i tesknoty. Po raz pierwszy zdalem sobie sprawe, jak bardzo chcialem uchronic Sare przed tym czyms lub kims, kto jej zagrazal.
Zgoda, moze mielismy tu do czynienia z nonsensem pod tytulem „Dama w opalach”; moze innego dnia moje hormony skierowalyby sie ku calkowicie innemu obiektowi. Jednak w tamtej chwili, kiedy stalem w jej pokoju, chcialem uratowac Sare. Nie dlatego, ze w przeciwienstwie do czarnych charakterow byla dobrym czlowiekiem, ale poniewaz ja lubilem. Bardzo ja lubilem.
Dosyc tych pogaduszek.
Podszedlem do nocnego stolika, podnioslem sluchawke telefonu i wsunalem czesc z mikrofonem pod koronkowa poduszke. W ten sposob uslyszalbym, gdyby ktorys z barankow zebral sie na odwage albo poczul przyplyw ciekawosci, i mial ochote wykonac Telefon Wyjasniajacy. Poduszka powinna z kolei uniemozliwic im uslyszenie mnie.
Najpierw przejrzalem szafy, starajac sie odgadnac, czy nie zniknela znaczna czesc ubran Sary. Tu i tam wisial jakis pusty wieszak, ale nie tyle, aby wskazywalo to na zorganizowany wyjazd w odlegle miejsce.
Na toaletce lezalo kilka sloiczkow i szczotek. Krem do twarzy, krem do rak, krem do nosa, krem do oczu. Przez chwile zastanawialem sie, na ile powazne konsekwencje grozily komus, kto, wrociwszy pijany do domu, przypadkowo nalozylby sobie krem do twarzy na rece, a krem do rak na twarz.
Szuflady w toaletce mialy podobna zawartosc. Wszystkie narzedzia i srodki nawilzajace niezbedne do utrzymania wspolczesnej kobiety klasy Formuly I na drodze. Ale zdecydowanie nie znajdowala sie tam zadna teczka.
Zamknalem wszystkie szuflady i przeszedlem do sasiadujacej z pokojem lazienki. Jedwabny szlafrok, ktory miala na sobie Sara, kiedy ja po raz pierwszy zobaczylem, wisial na drzwiach. Na polce nad umywalka znajdowala sie szczoteczka do zebow.
Wrocilem do sypialni i rozejrzalem sie dookola, liczac, ze dostrzege jakis znak. To znaczy nie rzeczywisty znak — nie spodziewalem sie znalezc adresu nagryzmolonego szminka na lustrze — ale liczylem na cos, co powinno sie tam znajdowac, a sie nie znajdowalo, albo nie powinno sie tam znajdowac, a sie znajdowalo. Nie dostrzeglem zadnego znaku, a mimo to wyczulem, ze cos jest nie tak. Musialem stanac na srodku pokoju i wytezyc przez chwile sluch, aby zdac sobie sprawe, w czym rzecz.
Nie slyszalem rozmawiajacych barankow. To bylo nie tak. Powinni miec mase spraw do omowienia. Ostatecznie nazywalem sie Dalloway, a Dalloway byl nowym elementem w ich zyciu; powinni rozmawiac o mnie.
Podszedlem do okna i wyjrzalem na ulice. Drzwi forda byly otwarte i wygladalo na to, ze wystawala przez nie noga baranka Whisky. Rozmawial przez radio. Podnioslem sluchawke z lozka i odkladajac ja z powrotem na