Reszta pobytu w Londynie uplynela mi na roznego rodzaju przygotowaniach.
Napisalem dlugie i niezrozumiale oswiadczenie — opisujace tylko te czesc moich przygod, kiedy zachowywalem sie porzadnie i przebiegle — ktore zdeponowalem u pana Halkerstona w National Westminster Bank w Swiss Cottage. Bylo dlugie, poniewaz nie mialem czasu na napisanie krotkiego, oraz niezrozumiale, poniewaz moja maszyna do pisania nie ma litery „d”.
Halkerston wygladal na zaniepokojonego; trudno powiedziec, czy zaniepokoilem go ja, czy gruba brazowa koperta, ktora mu wreczylem. Zapytal, czy chce okreslic jakies szczegolne okolicznosci, w ktorych powinna zostac otwarta, a kiedy powiedzialem, ze zdaje sie na jego osad, szybko odlozyl koperte i zawolal kogos, kto mial ja zaniesc do skarbca.
Reszte pieniedzy, jakie otrzymalem od Woolfa, zamienilem na czeki podrozne.
Czujac sie jak bogacz, wrocilem nastepnie do Blitz Electronics na Tottenham Court Road, gdzie przez godzine rozmawialem na temat czestotliwosci radiowych z bardzo sympatycznym panem w turbanie. Zapewnil mnie, ze Sennheiser Mikroport SK 2012 jest tym, czego potrzebuje, i ostrzegl, zebym nie dal sie namowic na zadne substytuty. Poszedlem za jego rada.
Nastepnie skierowalem sie na wschod do Islington na spotkanie z moim prawnikiem. Uscisnal mi dlon i przez pietnascie minut przekonywal, ze musimy sie kiedys znowu wybrac na golfa. Powiedzialem, ze to doskonaly pomysl, ale, scisle biorac, musimy choc raz zagrac w golfa, zanim bedziemy mogli w niego zagrac ponownie, na co on zarumienil sie i stwierdzil, ze musial mnie pomylic z Robertem Langiem. Przyznalem, ze to prawdopodobne wyjasnienie, po czym podyktowalem testament, zapisujac wszystkie swoje nieruchomosci i ruchomosci Fundacji Save The Children.
I wlasnie wtedy, gdy zaledwie czterdziesci osiem godzin dzielilo mnie od powrotu na linie frontu, wpadlem na ulicy na Sare Woolf.
Kiedy pisze, ze na nia wpadlem, naprawde mam na mysli, ze na nia wpadlem.
Aby usprawnic finalny akt pojednania ze Stworca i Wierzycielami, wypozyczylem na dwa dni forda fieste, co niechybnie sprawilo, ze znalazlem sie w pewnym momencie w budzacej mile wspomnienia odleglosci od Cork Street i bez zadnego powodu, ktorym moglbym sie tu zaslonic, skrecilem w lewo, w prawo, znowu w lewo i po chwili sunalem juz powoli wzdluz w wiekszosci pozamykanych galerii. Rozmyslalem o szczesliwszych dniach. Oczywiscie tak naprawde wcale nie byly szczesliwsze. Byly jednak dniami i pojawiala sie w nich Sara, co w zasadzie mi wystarczalo.
Slonce stalo nisko na niebie i swiecilo jaskrawym blaskiem, z radia saczyla sie, jezeli dobrze pamietam, piosenka
Mignelo — takiego przynajmniej slowa uzylbym w formularzu ubezpieczeniowym. Przypuszczam jednak, ze blizsze prawdy byloby stwierdzenie, ze wdarlo sie, wskoczylo, wtargnelo czy nawet weszlo pod kola.
Wcisnalem hamulec — zdecydowanie za pozno. Przed moimi oczami rozegral sie horror z wymachiwaniem rekami w roli glownej, kiedy niebieski blysk odsunal sie od samochodu, stoczyl walke o utrzymanie rownowagi, po czym staranowany przez fieste uderzyl piesciami w jej maske.
Nie zamierzalem jej tego darowac. W zadnym razie. Gdybym trafil ja brudnym zderzakiem, uznalbym ja za poszkodowana. Ale samochod mialem czysty, w zwiazku z tym momentalnie wpadlem w furie. Otworzylem z hukiem drzwi i wychylilem sie, by zakrzyknac: „Pojebalo cie, czy co?”, kiedy zdalem sobie sprawe, ze nogi, ktore udalo mi sie niemal zlamac, wydaja sie znajome. Podnioslem wzrok i zobaczylem, ze niebieski blysk ma twarz, niesamowicie szare oczy, na ktorych widok mezczyzni zaczynaja gadac od rzeczy, oraz wspaniale zeby, ktorych spora liczbe moglem podziwiac.
— Jezus Maria! — powiedzialem. — Sara.
Gapila sie na mnie z pobladla twarza. Na wpol w szoku, a na drugie wpol tez w szoku.
— Thomas?
Patrzylismy na siebie.
I kiedy tak patrzylismy na siebie, stojac na Cork Street w Londynie, Anglia, w jaskrawych promieniach slonca, przy dzwiekach sentymentalnej piosenki Steviego Wondera wydobywajacych sie z samochodu, otaczajaca nas rzeczywistosc ulegla pewnej zmianie.
Nie wiem, jak to sie stalo, ale na kilka sekund wszyscy klienci sklepow, biznesmeni, robotnicy budowlani, — turysci, policjanci kontrolujacy prawidlowosc parkowania samochodow ze wszystkimi swoimi butami, koszulami, spodniami, sukienkami, skarpetkami, torbami, zegarkami, domami, samochodami, hipotekami, malzenstwami, zadzami i ambicjami… wszyscy po prostu zamarli w milczeniu.
Zostawiajac Sare i mnie posrodku bardzo cichego swiata.
— Nic ci nie jest? — zapytalem okolo tysiaca lat pozniej.
Chcialem cos powiedziec. Nie bardzo wiem, co tak — naprawde mialem na mysli. Czy pytajac „Nic ci nie jest”, mialem na mysli skutki wypadku, a moze chcialem sie dowiedziec, czy nie spotkala jej jakas krzywda ze strony innych osob.
Sara rowniez sprawiala wrazenie zdezorientowanej natura pytania, ale po chwili oboje wybralismy, jak sadze, wersje pierwsza.
— Wszystko w porzadku.
I wtedy statysci w naszym filmie, zupelnie jakby wrocili wlasnie z przerwy na lunch, znow zaczeli sie poruszac i wydawac dzwieki. Trajkotac, powloczyc nogami, kaszlec, upuszczac rozne rzeczy na ziemie. Sara ostroznie rozprostowywala rece. Zerknalem na maske forda — byla lekko wgnieciona.
— Jestes pewna? — zaniepokoilem sie. — Przeciez musialas…
— Naprawde, Thomas, nic mi nie jest. — Zapadla cisza, ktora ona wykorzystala na poprawianie sukienki, a ja na przygladanie sie tej czynnosci. Po chwili podniosla na mnie wzrok. — A ty?
— Ja? — powiedzialem. — Jestem…
„Wlasciwie” — tego slowa tak naprawde chcialem uzyc. Bo w zasadzie od czego powinienem byl zaczac?
Poszlismy do pubu. Nazywal sie Ksiaze Jakiegostam grodu i skrywal sie w narozniku jednej z uliczek nieopodal Berkeley Square.
Sara usiadla przy stole i otworzyla torebke. Kiedy grzebala w srodku, jak to maja w zwyczaju kobiety, zapytalem, czego sie napije. Poprosila o duza whisky. Nie moglem sobie przypomniec, czy powinno sie podawac alkohol osobom, ktore dopiero co przezyly szok, nie zamierzalem jednak zamawiac w londynskim pubie goracej slodkiej herbaty, podszedlem wiec do baru i poprosilem o dwa podwojne macallany.
Obserwowalem ja, okna i drzwi.
Musieli ja sledzic. Musieli.
Przy grze o tak wysoka stawke wydawalo sie nie do pomyslenia, aby wypuscili ja na miasto samopas. Ja bylem lwem, jezeli mozecie sobie to na chwile wyobrazic a ona koza na uwiezi. Tylko szaleniec pozwolilby jej wloczyc sie po ulicach.
Chyba ze…
Nikt nie wszedl do srodka, nikt nie zajrzal do srodka, nikt nie przeszedl obok pubu, ani nie zerknal ukradkiem przez szybe. Nic. Spojrzalem na Sare.
Skonczyla zajmowac sie torebka i teraz tylko siedziala wpatrzona w srodek sali z twarza calkowicie pozbawiona wyrazu. Byla zupelnie zobojetniala i nie myslala o niczym. Albo byla w kropce i myslala o wszystkim. Nie potrafilem odgadnac. Bez watpienia wiedziala, ze jej sie przygladam, zdziwilo mnie zatem, ze nie odwzajemnila spojrzenia. Ale z drugiej strony dziwne zachowanie to nie przestepstwo.