Odebralem drinki i wrocilem do stolika.
— Dzieki — mruknela, biorac szklanke, po czym jednym haustem wypila cala jej zawartosc.
— Spokojnie, Saro.
Patrzyla na mnie wojowniczym wzrokiem, jakbym byl jeszcze jedna osoba na koncu dlugiego szeregu ludzi, — ktory wchodzili jej w droge i mowili, co ma robic. Zaraz jednak przypomniala sobie, kim jestem — albo przypomniala sobie, ze ma udawac, ze przypomina sobie, kim — jestem — i sie usmiechnela. Ja tez sie usmiechnalem.
— Dwanascie lat dojrzewania w beczce — powiedzialem wesolo — przechowywanej na jakims zboczu w Highland w oczekiwaniu na wielka chwile, a tu nici z radosci, nie zdazyla nawet dotknac scianek szklanki. Kto by chcial skonczyc tak szybko?
Jak widzicie, gadalem od rzeczy, jednak w tych okolicznosciach, czulem sie do tego w pewnym stopniu upowazniony. Zostalem postrzelony, pobity, zrzucony z motocykla, uwieziony, oklamany, zastraszony, zaciagniety do lozka, wziety za idiote i zmuszony do strzelania do ludzi, ktorych nie znalem. Od miesiecy ryzykowalem wlasnym zyciem, a godziny dzielily mnie od koniecznosci ponownego narazenia zycia swojego oraz innych ludzi; wsrod nich znajdowaly sie osoby, ktore nawet lubilem.
A sprawczyni tego zamieszania — nagroda za zwyciestwo w zwariowanym japonskim teleturnieju, w ktorym uczestniczylem przez cale zycie — siedziala naprzeciwko mnie w bezpiecznym, cieplym londynskim pubie, popijajac whisky. Tymczasem na zewnatrz ludzie przechadzali sie po ulicach, kupowali spinki do mankietow i wyglaszali uwagi na temat wyjatkowo ladnej pogody.
Mysle, ze na moim miejscu tez gadalibyscie od rzeczy.
Wrocilismy do forda i zaczelismy krazyc po ulicach.
Choc Sara nie odzywala sie za czesto, zdazyla mnie zapewnic, ze nikt jej nie sledzi. Powiedzialem, ze niezmiernie sie z tego powodu ciesze, choc nie wierzylem w to ani przez moment. Jechalem waskimi jednokierunkowymi uliczkami, pustymi, pelnymi zieleni alejami, przeskakiwalem z pasa na pas na Westway, ale nie dostrzeglem nikogo. Wychodzac z zalozenia, ze koszty nie graja roli, — wjechalem do dwoch kilkukondygnacyjnych parkingow, po czym natychmiast je opuszczalem. Taki manewr to koszmar dla sledzacego samochodu. Znow nic.
Zatrzymalem sie i sprawdzilem, czy w fordzie nie zamontowano nadajnika. Przez pietnascie minut obmacywalem zderzaki i nadkola, dopoki nie nabralem pewnosci, ze nic tam nie ma. Stawalem nawet kilka razy na poboczu i wpatrywalem sie w niebo w poszukiwaniu helikopterow policyjnych.
Nic.
Gdybym byl hazardzista, postawilbym wszystkie pieniadze, ze nikt nas nie sledzi.
Samotni w cichym swiecie.
Ludzie mowia o „zapadajacych ciemnosciach” albo „zapadajacym zmroku”, mnie jednak te okreslenia nigdy nie wydawaly sie wlasciwe. Byc moze kiedys na tej samej zasadzie mowiono o spadajacym sloncu. Mozliwe, tyle tylko, ze w takim razie powinien powstac termin „zapadniecie dnia”. A kazdy, kto kiedykolwiek przeczytal jakas ksiazke, wie, ze dzien nie zapada. Dzien swita. W ksiazkach dni switaja, a noce zapadaja.
W prawdziwym zyciu noc podnosi sie z ziemi. Dzien trzyma sie jeszcze kurczowo w gorze, jak tylko moze najdluzej, jasny i ochoczy, niczym ostatni gosc wychodzacy z przyjecia, tymczasem po ziemi rozlewa sie ciemnosc, spowijajac mrokiem kostki, na zawsze skrywajac upuszczone soczewki kontaktowe i sprawiajac, ze bramkarze przepuszczaja strzaly oddane po ziemi.
Noc podniosla sie w parku Hampstead Heath, kiedy przemierzalismy go z Sara, czasami trzymajac sie za rece, a czasami nie.
Szlismy w milczeniu, sluchajac odglosu naszych stop na trawie, blocie i kamieniach. Jaskolki smigaly wsrod drzew i krzewow niczym ukradkowi homoseksualisci, podczas gdy ukradkowi homoseksualisci smigali tu i tam zasadniczo niczym jaskolki. Tej nocy w Heath panowal spory ruch. Ale moze nie bylo w tym niczego nadzwyczajnego. Odnioslem wrazenie, ze caly park wypelniaja mezczyzni przemieszczajacy sie pojedynczo, dwojkami, trojkami i w wiekszych grupach, oceniajac sie, sygnalizujac, negocjujac i przechodzac do rzeczy: podlaczajac sie do siebie nawzajem, aby przekazac lub otrzymac trwajacy mikrosekunde ladunek elektryczny, ktory pozwoli im wrocic do domu i spokojnie skoncentrowac sie na fabule przygod inspektora Morse'a.
Tacy wlasnie sa mezczyzni, pomyslalem. Tak wyglada nieskrepowana meska seksualnosc. Nie pozbawiona milosci, ale od niej oddzielona. Szybko, czysto i skutecznie. Faktycznie, zupelnie jak fiat panda.
— O czym myslisz? — zapytala Sara, wpatrujac sie uparcie w ziemie.
— O tobie — odparlem prawie bez zajaknienia.
— O mnie? — zdziwila sie i na chwile zapadlo milczenie. — Dobrze czy zle?
— Och, zdecydowanie dobrze — spojrzalem na nia, ale wciaz szla z opuszczonym wzrokiem i marsowa mina. — Zdecydowanie dobrze — powtorzylem.
Dotarlismy do stawu, zatrzymalismy sie przy nim, wpatrywalismy sie w niego, wrzucalismy do niego kamyki i generalnie wyrazalismy wdziecznosc za jego istnienie zgodnie z prastarym mechanizmem, ktory przyciaga ludzi do wody. Wrocilem myslami do ostatniego razu, kiedy siedzielismy sami na brzegu Tamizy w Henley. Przed Praga, przed Mieczem, przed wszystkimi innymi wydarzeniami.
— Thomas — odezwala sie.
Odwrocilem sie i stanalem przodem do niej, poniewaz nagle nabralem poczucia, ze od dluzszego czasu zastanawiala sie nad czyms i wreszcie postanowila sie tym ze mna podzielic.
— Saro.
Nie odrywala wzroku od ziemi.
— Thomas, co myslisz o tym, zebysmy uciekli?
Zamilkla na chwile, po czym nareszcie spojrzala na — mnie tymi swoimi pieknymi, wielkimi, szarymi oczami, a ja dostrzeglem w nich desperacje, gleboko na dnie oraz na powierzchni.
— Razem — dodala. — Zebysmy wyplatali sie z tego cholerstwa.
Westchnalem. W innym swiecie, pomyslalem sobie, mogloby nam sie udac. W innym swiecie, w innym wszechswiecie, w innym czasie, jako dwoje zupelnie innych ludzi, faktycznie mielibysmy szanse zostawic wszystko za soba, poleciec na jakas skapana w sloncu karaibska wyspe, uprawiac seks i pic sok z ananasow na okraglo przez caly rok.
Jednak w naszym przypadku taki plan byl skazany na niepowodzenie. Wiedzialem teraz wiecej o sprawach, ktore nurtowaly mnie od dluzszego czasu, i myslalem z odraza o sprawach, ktorych bylem swiadom od dawna.
Wzialem gleboki oddech.
— Jak dobrze znasz Russella Barnesa? — zapytalem.
Zamrugala.
— Co?
— Zapytalem, jak dobrze znasz Russella Barnesa.
Wpatrywala sie we mnie przez chwile, po czym wybuchla czyms w rodzaju smiechu, w sposob, w jaki ja robie, kiedy znajduje sie w powaznych tarapatach.
— Barnes? — spytala, odwracajac wzrok, krecac glowa i starajac sie zachowywac tak, jakbym zapytal ja, czy woli pepsi, czy cole. — Co to do cholery ma…
Chwycilem ja za lokiec, scisnalem i obrocilem gwaltownie, az z powrotem znalezlismy sie twarza w twarz.
— Odpowiedz, prosze, do cholery, na pytanie.
Desperacja w jej oczach zmienila sie w panike. Bala sie mnie. Mowiac szczerze, sam sie siebie balem.
— Thomas, nie mam pojecia, o czym mowisz.
To mi wystarczylo.
Zgasla ostatnia iskierka nadziei. Skoro oklamala mnie, stojac tam nad woda w podnoszacej sie nocy, wiedzialem, ze mialem racje.
— To ty do nich zadzwonilas, prawda?
Przez chwile probowala wyswobodzic sie z uscisku, po czym znow sie zasmiala.