Trzy minuty pozniej, czterdziesci siedem minut przed godzina zero, upewniam sie, ze wszystko znajduje sie na swoim miejscu. Schodze schodami na dol.

Pusty korytarz, pusta klatka schodowa, pusty zoladek. Puls w uszach jest glosniejszy niz moje kroki na dywanie. Zatrzymuje sie na podescie drugiego pietra i wygladam na ulice.

Przyzwoita liczba widzow, jak na tak wczesna pore.

Myslalem o tym, co sie zdarzy, dlatego zapomnialem o terazniejszosci. Terazniejszosc sie nie zdarzyla, nie dzieje sie, istnieje tylko przyszlosc. Zycie i smierc. Zycie lub smierc. To sa, rozumiecie, powazne sprawy. Odglosy krokow to malo znaczacy problem wobec nicosci.

Pokonalem kilkanascie stopni i zakrecalem wlasnie na polpietrze, kiedy je uslyszalem i dopiero wtedy zdalem sobie sprawe, jak niepokojaco brzmia — niepokojaco, poniewaz byly to odglosy biegnacego czlowieka, a nikt nie powinien biegac w tym budynku. Nie teraz. Nie czterdziesci szesc minut przed godzina zero.

Benjamin wypadl zza rogu i sie zatrzymal.

— Co sie stalo, Benj? — zapytalem najswobodniej, jak potrafilem.

Wpatrywal sie we mnie przez chwile, ciezko oddychajac.

— Gdzie ty sie, kurwa, podziewales?

Zrobilem zdziwiona mine.

— Bylem na dachu — wyjasnilem. — Poszedlem…

— Latifa jest na dachu — warknal.

Mierzylismy sie wzrokiem. Dyszal, czesciowo z wysilku, czesciowo ze zlosci.

— Powiedzialem jej, zeby zeszla do holu, Benj. Mamy dostac sniadanie…

Wtedy, w przyplywie gniewu, Benjamin podniosl steyra na wysokosc policzka, zaciskajac piesci na kolbie.

Lufa pistoletu nagle zniknela.

Jak to sie moglo stac, zastanawialem sie. Jak to mozliwe, ze lufa steyra, dluga na czterysta dwadziescia milimetrow, szesc zlobien, prawoskretne gwintowanie… jak cos takiego moze zniknac.

No coz, oczywiscie nie mogla i nie zniknela.

Byla wycelowana we mnie.

— Ty zasrany sukinsynu — powiedzial Benjamin.

Stalem, wpatrujac sie w czarny otwor.

Zostalo czterdziesci piec minut do godziny zero, a to, powiedzmy sobie szczerze, najgorszy moment, w ktorym Benjamin mogl podniesc kwestie tak powazna, zawila i wieloaspektowa, jak Zdrada. Sugeruje, uprzejmie mam nadzieje, ze moglibysmy wrocic do tego pozniej, ale Benjamin sadzi, ze to doskonaly moment.

— Ty zasrany sukinsynu. — Tak to ujmuje.

Problem polega czesciowo na tym, ze Benjamin nigdy mi nie ufal. Oto istota calego problemu. Benjamin podejrzewal mnie od samego poczatku i chce, abym teraz sie o tym dowiedzial, na wypadek gdybym mial ochote zaprzeczyc.

Wszystko zaczelo sie, mowi, od twojego wyszkolenia wojskowego.

Doprawdy, Benj?

Tak wlasnie.

Nie mogl zasnac w nocy, gapiac sie w dach namiotu i zastanawiajac sie, gdzie opozniony w rozwoju mieszkaniec Minnesoty nauczyl sie rozkladac na czesci ml6 z zamknietymi oczami dwa razy szybciej niz ktokolwiek inny. Od tego momentu zaczal sie najwyrazniej zastanawiac nad moim akcentem, sposobem ubierania i gustami muzycznymi. I dlaczego licznik land rovera wskazuje, ze przejechalem wiele mil, kiedy mowilem, ze wyskakuje tylko po piwo.

To oczywiscie blahostki, ktore Ricky moglby wyjasnic bez wiekszego wysilku.

Jednak druga czesc problemu — natenczas, prawde mowiac, wieksza czesc — wynika z tego, ze Benjamin majstrowal przy centrali telefonicznej podczas mojej rozmowy z Barnesem.

Czterdziesci jeden minut.

— Wiec jak bedzie, Benj? — pytam.

Przyciska mocniej policzek do karabinu i, jezeli dobrze widze, palec spoczywajacy na spuscie robi sie bialy.

— Zastrzelisz mnie? — pytam. — Teraz? Pociagniesz za spust?

Oblizuje wargi. Wie, o czym mysle.

Odsuwa twarz od steyra, nie odrywajac swoich wielkich oczu ode mnie.

— Latifa! — wola przez ramie. Glosno. Ale nie dostatecznie glosno. Najwyrazniej ma jakis problem z mowieniem.

— Uslysza wystrzal, Benj — mowie — i pomysla, ze zabilismy zakladnika. Przypuszcza szturm na budynek. Zabija nas wszystkich.

Wzdryga sie na dzwiek slowa „zabija” i przez moment wydaje mi sie, ze moze wystrzelic.

— Latifa! — wola jeszcze raz. Tym razem glosniej. Nie moge pozwolic, zeby zawolal po raz trzeci. Bardzo powoli ruszam w jego kierunku. Maksymalnie rozluzniam lewa reke; na tyle, na ile mozna rozluznic reke.

— Wiele osob tam na zewnatrz, Benj — mowie, zblizajac sie do niego — marzy tylko, aby uslyszec wystrzal. Chcesz im zrobic taki prezent?

Ponownie oblizuje wargi. Raz. Drugi. Odwraca glowe w kierunku schodow.

Chwytam lufe lewa reka i wpycham pistolet w jego ramie. Nie mam wyboru. Gdybym probowal mu ja wyrwac, nacisnalbym na spust. Tak wiec pcham ja do tylu i w bok, a kiedy jego twarz wylania sie zza kolby wbijam nasade dloni pod nos Benjamina.

Pada na ziemie jak kloda — szybciej niz kloda, zupelnie jakby jakas ogromna sila przycisnela go z gory — i przez moment zastanawiam sie, czy go nie zabilem. Jednak jego glowa zaczyna sie poruszac na boki i widze, ze z warg bucha mu krew.

Zabieram mu steyra, opuszczam bezpiecznik i w tym samym momencie Latifa krzyczy z gory.

— Tak?

Slysze jej kroki na schodach. Nie idzie szybko, ale tez nie powoli.

Spogladam na Benjamina.

Tak wyglada demokracja, Benj. Jeden przeciwko wielu.

Latifa wychodzi zza rogu. Wciaz ma przewieszone przez ramie uzi.

— Jezus Maria — mowi, kiedy widzi krew. — Co sie stalo?

— Nie wiem — odpowiadam. Nie patrze na nia. Pochylam sie nad Benjaminem i przygladam sie z niepokojem jego twarzy. — Musial upasc.

Latifa podchodzi do Benjamina, prawie sie o mnie ocierajac, i kuca przy nim. Spogladam na zegarek.

Trzydziesci dziewiec minut.

— Zajme sie nim — mowi Latifa. — Idz do holu, Rick.

Co tez czynie.

Przechodze przez hol, przechodze przez glowne wejscie, przez schody i przez sto piecdziesiat dwa metry dzielace schody od kordonu policji.

Kiedy do niego docieram, jest mi goraco w glowe, poniewaz przyciskam kurczowo obie dlonie do jej czubka.

Jak mozna sie bylo spodziewac, obszukali mnie, zupelnie jakby zdawali egzamin z obszukiwania, aby dostac sie na Krolewski Uniwersytet Obszukiwania. Piec razy, od stop do glow, usta, uszy, krocze, podeszwy butow. Zdarli ze mnie wiekszosc ubran i na koniec wygladalem jak otwarty prezent od Mikolaja.

Zajelo im to szesnascie minut.

Zostawili mnie na nastepnych piec opartego o bok policyjnej furgonetki z rozstawionymi rekami i nogami, w tym czasie krzyczeli i klebili sie dookola. Patrzylem w ziemie. Sara na mnie czeka.

Chryste, lepiej, zeby tak bylo.

Minela kolejna minuta, wiecej krzyku, wiecej przepychania sie. Obejrzalem sie przez ramie, myslac, ze

Вы читаете Sprzedawca broni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату