Zapada milczenie.

Tylko Latifa wydaje z siebie jakis dzwiek: prycha z niedowierzania, strachu lub zlosci. Poza tym wszyscy milcza.

Dlugo wpatruja sie w Morderstone'a, a ja przylaczam sie do nich. Zauwazam teraz, ze ma rowniez slady krwi na karku — prawdopodobnie zbyt brutalnie popedzalem go na schodach — ale poza tym wyglada dobrze. Niby dlaczego nie mialby wygladac dobrze?

— Gowno prawda — stwierdza Latifa.

— Slusznie — mowie. — Gowno prawda. Panie Morderstone, to wszystko gowno prawda. Zgodzi sie pan z tym?

Morderstone rowniez sie w nas wpatruje, starajac sie desperacko wywnioskowac, kto z nas jest najmniej szalony.

— Zgodzi sie pan z tym? — powtarzam pytanie.

— Jestesmy ruchem rewolucyjnym — odzywa sie niespodziewanie Cyrus.

Zerkam na Francisca, poniewaz prawde mowiac, on powinien to powiedziec. Ale Francisco rozglada sie dookola, marszczac brwi; wiem, ze zastanawia sie nad roznica miedzy zaplanowana akcja a prawdziwa akcja. Zazalenie Francisca wiaze sie z faktem, iz informacja na ten temat nie znalazla sie w broszurce.

— Oczywiscie, ze jestesmy — mowie. — Jestesmy ruchem rewolucyjnym z komercyjnym sponsorem. To wszystko. Ten czlowiek — wskazuje na Morderstone'a w najbardziej dramatyczny sposob, w jaki potrafie — wrobil was, wrobil nas wszystkich, wrobil caly swiat, zeby kupil od niego bron. — Zaczynaja przestepowac z nogi na noge. — Nazywa sie to marketingiem. Agresywnym marketingiem. Wytwarza sie zapotrzebowanie na produkt w miejscu, gdzie dawniej rosly tylko zonkile. Tym wlasnie zajmuje sie ten czlowiek.

Obracam sie, zeby spojrzec na tego czlowieka z nadzieja, ze wtraci sie do rozmowy i powie: tak, kazde jego slowo to najprawdziwsza prawda. Ale Morderstone najwyrazniej nie ma na to ochoty i w zwiazku z tym zapada dlugie milczenie. Mysli klebia sie i zderzaja w ruchach Browna.

— Bron — odzywa sie w koncu Francisco. Ledwo go slychac, zupelnie jakby dzwonil z innego miasta. — Jaka bron?

Teraz. Nadszedl moment, w ktorym musze doprowadzic do tego, ze zrozumieja. I uwierza.

— Helikopter — mowie i oczy wszystkich, rowniez Morderstone'a, kieruja sie na mnie. — Wysla tu helikopter, zeby nas wszystkich pozabijal.

Morderstone chrzaka.

— Nie przyleci — mowi i sam nie wiem, czy probuje przekonac siebie, czy mnie. — Jestem tu, wiec nie przyleci.

Odwracam sie do reszty.

— W kazdej chwili — wyjasniam — z tamtej strony moze nadleciec helikopter. — Wskazuje na slonce i zauwazam, ze jedynie Bernhard kieruje wzrok w tamtym kierunku. Reszta patrzy caly czas na mnie. — Helikopter mniejszy, szybszy i lepiej uzbrojony niz jakikolwiek, ktory widzieliscie. Pojawi sie tu naprawde niedlugo i zmiecie nas wszystkich z dachu. Prawdopodobnie zmiecie rowniez dach i dwa gorne pietra, poniewaz dysponuje niewiarygodna sila ognia.

Zapada milczenie, kilkoro z nich opuszcza wzrok. Benjamin otwiera usta, aby cos powiedziec albo, co bardziej prawdopodobne, aby cos wykrzyknac, ale Francisco wyciaga reke i kladzie ja na ramieniu Benjamina. Nastepnie kieruje wzrok na mnie.

— Wiemy, ze maja przyslac helikopter, Rick — mowi.

Prr!

Nie brzmi to dobrze. Nie brzmi to ani odrobine dobrze. Rozgladam sie po ich twarzach, a kiedy spotykam sie wzrokiem z Benjaminem, ten traci nad soba kontrole.

— Nie rozumiesz, pieprzony zasrancu? — krzyczy, niemal sie smiejac, tak bardzo mnie nienawidzi. — Wypelnilismy zadanie — zaczyna podskakiwac; z nosa znow cieknie mu krew. — Na nic sie zdala twoja zdrada.

Przenosze wzrok na Francisca.

— Powiadomili nas Rick — wciaz mam wrazenie, jakby mowil z oddali. — Dziesiec minut temu.

— Naprawde? — mowie.

Wszyscy patrza na mnie.

— Przysylaja helikopter — wyjasnia Francisco. — Zabierze nas na lotnisko — wypuszcza z pluc powietrze i opuszcza ramiona. — Wygralismy.

Kurwa, ale kanal, mysle.

Stoimy zatem dalej na pustyni z papy, z kilkoma wylotami przewodow klimatyzacyjnych w charakterze palm, czekajac na zycie lub smierc. Na miejsce pod sloncem albo miejsce w mroku.

Musze teraz cos powiedziec. Probowalem juz kilka razy dojsc do glosu, ale towarzysze prowadzili nieskoordynowana, glupkowata dyskusje na temat zrzucenia mnie z dachu, wiec sie powstrzymywalem. Teraz jednak slonce znajduje sie w idealnym polozeniu. Bog siegnal reka z nieba, umiescil slonce na podkladce i przetrzasa wlasnie torbe golfowa w poszukiwaniu odpowiedniego kija. Nadszedl idealny moment i musze cos powiedziec.

— A wiec co robimy? — pytam.

Nikt nie odpowiada z prostego powodu, ze nikt nie moze. Wszyscy oczywiscie wiemy, co chcielibysmy, aby sie zdarzylo, ale checi to juz za malo. Miedzy idea a rzeczywistoscia zapada cien i tym podobne rzeczy. Czuje na sobie spojrzenia ze wszystkich stron. Absorbuje je wszystkie.

— Zamierzacie po prostu zostac na dachu, dobrze mysle?

— Stul pysk — mowi Benjamin.

Nie zwracam na niego uwagi. Nie wolno mi tego robic.

— Czekamy na dachu na helikopter. To wlasnie kazali wam zrobic? — Nikt nie odpowiada. — A moze zasugerowali jeszcze, zebysmy ustawili sie w szeregu i obrysowali jaskrawopomaranczowymi kolkami? — Milczenie. — Zastanawiam sie tylko, jak jeszcze moglibysmy im ulatwic zadanie.

Slowa te kieruje glownie do Bernharda, poniewaz odnosze wrazenie, ze jako jedyny ma watpliwosci. Pozostali chwytaja sie brzytwy. Sa podekscytowani, pelni nadziei, zajeci rozwazaniami, czy usiada przy oknie i czy beda mieli czas na wizyte w sklepie wolnoclowym — jednak Berhnard, podobnie jak ja, obracal sie wielokrotnie w strone slonca i byc moze rowniez mysli, ze atak moglby nastapic wlasnie teraz. Trudno o lepszy moment i Bernhard czuje sie bezbronny, stojac na dachu.

Zwracam sie do Morderstone'a.

— Powiedz im.

Potrzasa glowa. To nie odmowa, ale niepewnosc, strach i jeszcze cos innego. Robie kilka krokow w jego kierunku, a Bernhard natychmiast podrzuca do gory steyra.

Nie wolno mi sie zatrzymac.

— Powiedz im, ze to wszystko prawda — nalegam. — Powiedz im, kim jestes.

Morderstone zamyka na chwile oczy, a po chwili otwiera je szeroko. Byc moze liczyl na to, ze zobaczy przystrzyzone trawniki i kelnerow w bialych marynarkach albo sufit jednej ze swoich sypialni; ale kiedy przed oczami pojawia mu sie jedynie grupka brudnych, glodnych, wystraszonych ludzi z bronia, osuwa sie na gzyms.

— Wiesz, ze mam racje — mowie. — Wiesz, w jakim celu przyleci ten helikopter. Co zrobi. Musisz im powiedziec. — Robie kilka kolejnych krokow. — Powiedz im, co sie stalo i dlaczego musza z tego powodu umrzec. Wykorzystaj swoj glos.

Ale z Morderstone'a uszly juz wszystkie sily. Podbrodek opadl mu na piersi, znow zamknal oczy.

— Morderstone… — przerywam, poniewaz ktos za moimi plecami syknal.

To Bernhard. Stoi nieruchomo, przekrzywiajac glowe na bok.

— Slysze go — mowi.

Zastygamy w bezruchu.

Teraz ja rowniez go slysze. Po chwili takze Latifa, wreszcie Francisco.

Brzmi jak mucha brzeczaca gdzies daleko w butelce.

Morderstone rowniez go uslyszal albo uwierzyl, ze my go slyszymy. Podniosl podbrodek i otworzyl szeroko

Вы читаете Sprzedawca broni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату