L. Arthur Rose i Douglas Furber

Znajdujemy sie z powrotem na dachu konsulatu. A co, nie mozna?

Slonce wystawia juz glowe nad horyzont, roztapiajac linie ciemnych dachowek w zamglony pas bieli. Mysle sobie, ze gdyby to ode mnie zalezalo, kazalbym helikopterowi wyruszyc juz teraz. Slonce swieci mocno, jest tak jasne, tak straszliwie oslepiajace, ze nie zdziwilbym sie, gdyby helikopter znajdowal sie juz w powietrzu — piecdziesiat helikopterow mogloby unosic sie dwadziescia metrow ode mnie, przygladajac sie, jak rozwijam dwa pakunki z brazowego pergaminu.

Pomijajac oczywiscie fakt, iz bym je uslyszal.

Mam nadzieje.

— Czego chcesz? — pyta Morderstone.

Stoi za mna w odleglosci okolo szesciu metrow. Przypialem go kajdankami do drabinki pozarowej i skupilem sie na tym, co mialem do zrobienia. Nie za bardzo podoba mu sie ta sytuacja. Wydaje sie poruszony.

— Czego ty ode mnie chcesz? — wrzeszczy.

Nie odpowiadam, wiec kontynuuje wrzaski. Niespecjalnie artykulowane. Przynajmniej ja nie rozpoznaje slow. Gwizdze kilka taktow jakiejs melodii, aby stlumic halas i dalej przyczepiam zacisk A do wypustki oporowej B, upewniajac sie, ze kabel C nie wplatuje sie we wspornik D.

— Czego chce — mowie w koncu — to, zebys zobaczyl, jak bedzie nadlatywac. To wszystko.

Odwracam sie i widze, w jak fatalnym jest stanie. Naprawde fatalnym, ale stwierdzam, ze zupelnie mnie to nie obchodzi.

— Chyba oszalales — wykrzykuje, szarpiac nadgarstkami. — Jestem tutaj. Nie widzisz? — smieje sie albo niemal sie smieje, poniewaz nie moze uwierzyc, jaki jestem glupi. — Jestem tutaj. Absolwent nie przyleci, poniewaz ja tu jestem.

Ponownie sie odwracam i wpatruje sie w niska sciane swiatla slonecznego.

— Mam taka nadzieje, Naimh — mowie. — Naprawde. Mam nadzieje, ze mozesz jeszcze liczyc choc na jeden glos.

Zapada milczenie, a kiedy odwracam sie do niego, przekonuje sie, ze polysk przeobrazil sie w zmarszczone brwi.

— Glos? — pyta cicho po chwili.

— Glos — powtarzam.

Morderstone przyglada mi sie uwaznie.

— Nie rozumiem.

Wiec biore gleboki oddech i staram mu sie to wyjasnic.

— Nie jestes handlarzem bronia, Naimh. Juz nie. Odebralem ci ten przywilej. Za twoje grzechy. Nie jestes bogaty, nie masz wladzy, powiazan, straciles nawet czlonkostwo w Garricku — na to akurat nie reaguje, wiec moze jednak nie nalezal do klubu. — W tej chwili jestes jedynie czlowiekiem. Jak my wszyscy. A jako czlowiek masz tylko jeden glos. A czasami nawet i tego nie masz.

Dlugo zastanawia sie, zanim odpowie. Wie, ze jestem oblakany i ze musi ze mna postepowac delikatnie.

— Nie wiem, o czym mowisz.

— Alez wiesz — odpowiadam. — Nie wiesz tylko, czy ja wiem, o czym mowie. — Slonce pomalutku przesuwa sie wyzej, wspinajac sie na palce, zeby nas lepiej widziec. — Mowie o dwudziestu szesciu pozostalych osobach, ktore moga bezposrednio zyskac na sukcesie rynkowym Absolwenta, i setkach, a moze tysiacach ludzi, ktorzy zyskaja posrednio. Ludzi, ktorzy pracowali, lobbowali, przekupywali, zastraszali, a nawet zabijali, abyscie mogli znalezc sie tak blisko celu. Oni rowniez dysponuja glosami. Barnes rozmawia z nimi w tej chwili, proszac o odpowiedz tak lub nie, a kto moze wiedziec, jaki bedzie wynik glosowania?

Morderstone stoi nieruchomo. Ma szeroko otwarte oczy i usta, jakby zjadl cos niesmacznego.

— Dwudziestu szesciu — mowi bardzo cicho. — Skad wiesz, ze dwudziestu szesciu? Skad to wiesz?

— Bylem kiedys dziennikarzem finansowym — wyjasniam skromnie. — Przez jakas godzine. Pewien czlowiek w Smeets Velde Kerplein przesledzil dla mnie twoje operacje finansowe. Dowiedzialem sie wielu interesujacych rzeczy.

Opuszcza wzrok, maksymalnie sie koncentrujac. Dostal sie tu dzieki swojemu umyslowi, wiec jego umysl musi go rowniez z tego wyciagnac.

— Oczywiscie — mowie, przerywajac jego mysli — mozesz miec racje. Byc moze dwadziescia szesc osob stanie za toba murem, wstrzyma operacje, anuluje ja, cokolwiek. Tyle tylko, ze nie postawilbym na to swojego zycia.

Zawieszam glos, poniewaz czuje, ze w ten czy inny sposob zasluzylem sobie na te chwile.

— Ale z radoscia postawie twoje — koncze.

Widze, ze jest wstrzasniety. Moje slowa wyrwaly go z otepiania.

— Zwariowales — krzyczy. — Wiesz o tym? Zdajesz sobie sprawe, ze zwariowales?

— No i dobrze — mowie. — Jak chcesz, to do nich zadzwon. Zadzwon do Barnesa i powiedz mu, zeby wstrzymal akcje. Jestes na dachu z szalencem, impreza skonczona. Wykorzystaj swoj glos.

Potrzasa glowa.

— Nie przyleca — mowi. Po czym dodaje znacznie ciszej: — Nie przyleca, bo ja tu jestem.

Wzruszam ramionami, poniewaz nic innego nie przychodzi mi do glowy. Mam ochote powzruszac sobie ramionami. Taki wlasnie nastroj zwykl mi towarzyszyc przed skokiem na spadochronie.

— Powiedz, czego chcesz — krzyczy nagle Morderstone i zaczyna szarpac kajdankami. Na jego nadgarstkach dostrzegam jasne, mokre slady krwi.

Moje biedactwo!

— Chce zobaczyc wschod slonca — mowie.

Francisco, Cyrus, Latifa, Berhnard i zakrwawiony Benjamin dolaczyli do nas, poniewaz dach wydaje sie miejscem, w ktorym w tej chwili przebywaja interesujacy ludzie. Odczuwaja mieszanine strachu i zdezorientowania, nie sa w stanie uchwycic istoty wydarzen. Stracili swoje miejsce w scenariuszu i maja nadzieje, ze ktos wkrotce poda im numer strony, na ktora powinni zajrzec.

Nie musze dodawac, ze Benjamin zrobil wszystko, co mogl, aby nastawic ich przeciwko mnie. Ale jego wszystko przestalo wystarczac, kiedy wrocilem do konsulatu z pistoletem przycisnietym do szyi Morderstone'a. Wydalo im sie to dziwne. Osobliwe. Niespojne z szalonymi teoriami Benjamina na temat Zdrady.

Tak wiec stoja teraz przede mna, przenoszac wzrok to na mnie, to na Morderstone'a. Wdychaja swieze powietrze, a Benjamin caly sie trzesie, plujac sobie w brode, ze mnie nie zastrzelil.

— O co tu, kurwa, chodzi, Ricky? — pyta Francisco.

Wstaje powoli, czuje, jak strzela mi w kolanach; robie — krok w tyl i podziwiam owoc moich wysilkow.

Odwracam sie i macham reka w strone Morderstone'a. Cwiczylem te przemowe kilka razy, wiec wieksza czesc znam juz chyba na pamiec.

— Ten czlowiek — wyjasniam im — byl kiedys sprzedawca broni. — Podchodze blizej do drabinki pozarowej, poniewaz chce, aby wszyscy wyraznie mnie slyszeli. — Nazywa sie Naimh Morderstone, jest dyrektorem naczelnym siedmiu oddzielnych przedsiebiorstw i wiekszosciowym udzialowcem kolejnych czterdziestu jeden. Posiada domy w Londynie, Nowym Jorku, Kalifornii, na poludniu Francji, w zachodniej Szkocji, a w polnocnym czymstam z basenem. Wartosc netto jego majatku przekroczyla bilion dolarow — w tym miejscu kieruje wzrok na Morderstone'a. — Musiala to byc dla ciebie ekscytujaca chwila, Naimh. Jak sobie wyobrazam, zjadles tego dnia duzy kawalek ciasta — ponownie zwracam wzrok na moja widownie. — Co istotniejsze z naszego punktu widzenia, jest samodzielnym wlascicielem ponad dziewiecdziesieciu kont bankowych, a z jednego z nich przez ostatnich szesc miesiecy wyplacano nam pensje.

Nikt jakos nie kwapi sie, zeby podskoczyc z wrazenia, wiec zadaje ostateczny cios.

— Ten czlowiek obmyslil, zorganizowal, wyposazyl i finansowal Miecz Sprawiedliwosci.

Вы читаете Sprzedawca broni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату