Byla na zalanej sloncem polanie na stoku gory. I byly tam tez te dwie blizniaczki, piekne kobiety o dlugich, wijacych sie rudych wlosach. Kleczaly jak anieli w kosciele, ze zlozonymi rekami. Wkolo masa ludzi w dlugich szatach, wygladajacych jak postaci z Biblii. Rozlegala sie muzyka, lomot, od ktorego ciarki chodzily po plecach, a takze zawodzenie rogu, jak na jakims pogrzebie. A najgorsze bylo to, ze na kamiennym oltarzu lezalo martwe cialo, spalony trup kobiety. Rany, to wygladalo tak, jakby ja smazono! A na talerzach lezaly obrosle tluszczem swiecace serce i mozg. Yhm, jasna sprawa, to bylo serce i mozg.
Mala Jenks obudzila sie wystraszona. Do diabla z tym. Matka stala w drzwiach. Mala Jenks zerwala sie i tak dlugo walila ja zelazkiem, az matka przestala sie ruszac. I powinna byc martwa, ale wciaz nie byla i wtedy wydarzyl sie tamten zwariowany moment.
Matka lezala na podlodze, na pol martwa, tak samo jak pozniej tato. A Mala Jenks siedziala na fotelu z noga przerzucona przez jego porecz, oparta na lokciu i krecila sobie obwarzanki z warkoczyka; troche myslala o blizniaczkach ze snu, o nieboszczce i o flakach na talerzach — co to mialo byc? Ale przede wszystkim czekala. Umieraj, ty durna suko, umieraj, juz, wiecej ci nie przyloze!
Nawet teraz Mala Jenks nie byla pewna, co sie dalej stalo. Jakby mysli matki urosly, staly sie szersze, wieksze. Moze matka uniosla sie pod sufit, jakos tak jak przytrafilo sie Malej Jenks, kiedy malo nie umarla, zanim Ogier ja uratowal. Ale jakakolwiek by byla przyczyna tego wszystkiego, te mysli byly, no… niesamowite. Po prostu niesamowite. Jakby matka wiedziala o wszystkim. O tym, co to jest dobro i zlo, i o tym, jak wazne jest kochac, naprawde kochac, i o tym, ze to jest o wiele wazniejsze niz wszystkie zasady o niepaleniu, niepiciu i modleniu sie do Jezusa. To nie bylo ksieze gledzenie. To bylo po prostu odlotowe.
Matka, lezac tam, myslala o tym, ze brak milosci u jej corki, Malej Jenks, jest tak okropny jak jakis zly gen, przez ktory Mala Jenks stala sie slepa i kaleka. Ale to sie wcale nie liczylo. Wszystko jeszcze sie zmieni. Mala Jenks wyrosnie z tego i wtedy wszystko bedzie lepiej pojmowac. Co to, do diabla, mialo znaczyc? Ze niby wszystko wokol nas jest czescia jednej wielkiej calosci — nitki w wykladzinie, liscie za oknem, woda kapiaca w zlewie, chmury nad jeziorem, nagie drzewa, i to naprawde nie jest tak brzydkie, jak Mala Jenks sobie mysli. Nie, to nagle zrobilo sie takie piekne, ze prawie nie dalo sie tego opisac. I matka zawsze o tym wiedziala! Widziala to w ten desen! Matka przebaczyla jej wszystko. Biedna Mala Jenks. Ona nie wiedziala. Nie wiedziala o zielonej trawie. Ani o muszelkach swiecacych w blasku lampy.
Potem matka umarla. Dzieki Bogu! A Mala Jenks sie poryczala. Nastepnie wyniosla cialo z przyczepy i zakopala z tylu, naprawde gleboko, rozkoszujac sie tym, jak to dobrze byc jednym z umarlakow i miec tyle sily, zeby przerzucac cale lopaty ziemi.
A potem przyszedl ojciec. To byl dopiero bal! Zakopala go, kiedy jeszcze zyl. Nigdy nie zapomni wyrazu jego geby, kiedy pojawil sie w drzwiach i zobaczyl ja z toporem strazackim.
— No niech mnie, jak to nie Lizzie Borden.
Kim, do diabla, byla Lizzie Borden?
A potem zadarl podbrodek i zaczal wymachiwac piesciami w jej kierunku; taki by l pewien siebie!
— Ty scierko!
Rozlupala mu ten cholerny leb na pol. Taaa, to bylo fantastyczne, poczuc, jak mu czacha mieknie…
— Do piachu, skurwielu!
…i tak samo fantastycznie bylo ciskac mu w oczy lopaty ziemi, kiedy wciaz na nia patrzyl. Sparalizowany, niezdolny do ruchu, przekonany, ze znowu jest dzieckiem gdzies na gospodarstwie w Nowym Meksyku.
Ty skurwielu — myslala Mala Jenks — zawsze wiedzialam, ze masz nasrane we lbie. A teraz to czuje!
Ale czemu, u diabla, w ogole tam pojechala? Czemu opuscila Upiorna Bande? Gdyby ich nie zostawila, bylaby teraz z nimi w San Francisco, z Ogierem i Davisem; razem czekaliby, az Lestat pojawi sie na scenie. Mogliby nawet wyczaic bar dla wampirow albo cos innego. Pod warunkiem, ze dojechaliby na miejsce. Ze nie staloby sie cos naprawde zlego.
Co wiec, do diabla, robi teraz, dlaczego wraca? Moze jednak powinna jechac na zachod? Zostaly wszystkiego dwie noce.
Niech to, moze w wieczor koncertu wynajmie pokoj w motelu, zeby obejrzec wystep w telewizji. Ale wczesniej musi znalezc w St. Louis jakichs umarlakow. Nie wydoli dalej sama.
Jak znalezc ten Central West End? Gdzie on jest?
Bulwar wygladal znajomo. Jechala niespiesznie, modlac sie, zeby jakis upierdliwy gliniarz nie zaczal jej deptac po pietach. Nie dalaby mu szans, zawsze byla szybsza, chociaz marzyla o tym, zeby chociaz raz dorwac ktoregos ze skurwieli na pustej drodze. Ale prawde mowiac, nie chciala byc zmuszona do ucieczki z St. Louis.
Tutaj wreszcie wygladalo znajomo. Taaa, to byl Central West End czy jak mu tam; skrecila na prawo w stara ulice, miedzy te wielkie lisciaste drzewa rzucajace chlod. To wszystko przywiodlo na mysl matke, zielona trawe, chmury. W jej gardle uwiazl cichy szloch.
Gdyby tylko nie byla tak cholernie samotna! Ale wtedy zobaczyla bramy, taaa, to byla tamta ulica. Ogier mowil jej, ze umarlaki nigdy o niczym nie zapominaja. Ze jej glowa bedzie jak maly komputerek. Moze to prawda. To byly wrota cala geba, wielkie zelazne wrota, otwarte szeroko i obrosniete ciemnozielonym bluszczem. Pewnie nigdy nie zamykali tego „miejsca nie dla wszystkich”.
Przykrecila gaz, az silnik zwolnil obroty do leniwego lomotu, a potem go wylaczyla. Robil zbyt duzo halasu w tej mrocznej dolinie rezydencji i ktos moglby wezwac gliny. Musiala zejsc z motoru, zeby prowadzic maszyne. Nie przeszkadzalo jej to. Super sie brnelo przez ten gruby kozuch zwiedlych lisci. Cala ta cicha ulica byla super.
O kurcze, gdybym byla wielkomiejskim wampirem, tez bym tu mieszkala — rozmarzyla sie, a po chwili, w glebi ulicy ujrzala dom sabatowy, rozpoznala sciany z cegly i biale mauretanskie luki. Serce zaczelo walic jej jak szalone!
Byl spalony!
Poczatkowo nie chciala w to uwierzyc! A potem przekonala sie, ze to naprawde fakt — wielkie jezory czerni na ceglach, okna wybite, nigdzie ani jednej szyby. Jezu Chryste! Malo nie zwariowala. Podprowadzila motor blizej, zagryzajac warge tak mocno, ze czula smak krwi. Ale widok. Do diabla, czyja to robota?! Okruszki szkla na calym trawniku i nawet na drzewach; cala posesja migotala tak, ze na jej widok ludziom pewnie zaczeloby sie mienic w oczach. Wygladalo to jak gwiazdkowa dekoracja, tyle ze cuchnelo zweglonym drewnem. Trudno bylo tego nie poczuc.
Juz miala sie rozryczec! Juz miala sie rozwrzeszczec! Jednak cos uslyszala. Nie prawdziwy dzwiek, ale odglos, na ktory wyczulil ja Ogier. Tam byl umarlak!
Nie mogla uwierzyc w swoj fart i miala gdzies, co moze sie wydarzyc. Musiala tam wejsc. Yhm — czula, ze ktos tam jest. Cichusi jak myszka. Podeszla troszke blizej, liscie piekielnie glosno zaszelescily jej pod stopami. Bylo ciemno, ale ktos sie tam ruszal, nadchodzil. Gdy tak stala z lomocacym sercem, wylekniona i oszalala z pragnienia, by znalezc sie w srodku, ten ktos wyszedl na werande; umarlak patrzyl prosto na nia.
— Chwala niech bedzie Panu — szepnela. Nie byl to wcale jakis palant w garniturku. Nie, to byl mlody chlopak; kiedy go ukatrupili, byl starszy nie wiecej niz dwa lata od niej. Wygladal naprawde super. No bo po pierwsze mial srebrne wlosy, autentyczne krociutkie siwe wlosy, a to zawsze jest super u mlodego goscia. I poza tym byl szczuply, wysoki, swobodnie ponad metr osiemdziesiat, i mial naprawde elegancki akcent, tak sie jej przynajmniej wydawalo. Jego skora byla tak biala, ze wydawala sie jak z lodu; mial na sobie ciemnobrazowy cienki golf, przebojowo skrojona kurtke z brazowej skory i skorzane spodnie, zupelnie nie w motocyklowym stylu. To byl prawdziwy gosciu, bardziej ladniutki niz wszystkie umarlaki w Upiornej Bandzie razem wziete.
— Do srodka! — zasyczal. — Szybko!
Wbiegla po stopniach, jakby miala skrzydla u ramion. W powietrzu nadal unosily sie platki popiolu, gryzlo ja w gardle, pieklo w oczach. Przez w polowie zwalona werande ostroznie przeszla do holu. Niektore stopnie sie zachowaly, ale dach byl calkiem rozpruty, a zyrandol zniszczony i pokryty sadza. Bylo tam naprawde tak strasznie jak w nawiedzonym domu.
Umarlak chodzil w salonie, a wlasciwie jego resztkach, kopal i grzebal w spalonych szczatkach i meblach, wsciekly jak nic.
— Mala Jenks, zgadza sie? — spytal, posylajac jej dziki, nieszczery usmiech odslaniajacy perlowe zeby i male kly. Szare oczy zamigotaly. — I zgubilas sie, prawda?
No dobra, nastepny gosc czytajacy w myslach jak Davis. I do tego mowiacy z obcym akcentem.
— No i co z tego? — powiedziala. Ku swojemu prawdziwemu zdumieniu wychwycila jego imie, jakby to byla pilka rzucona w jej kierunku: Laurent. To ci dopiero bylo imie z klasa, jakby francuskie.