wzniesc nad kotline oddzielajaca ja od swiatyni, by lagodnie opasc na ziemie dopiero po drugiej stronie zamarznietego wawozu. Sposrod wielu mocy, ktore posiadala, zadna nie napawala ja takim poczuciem wlasnej malosci, nie byla tak sprzeczna z dawno utracona kondycja pospolitej smiertelniczki.

Tak bardzo pragnela dotrzec do tej swiatyni. Musiala sie tam dostac, wiec powoli, z wyuczona gracja uniosla ramiona. Zamknela na chwile oczy, nakazujac sobie uniesc sie w gore, i poczula, jak wznosi sie natychmiast, jakby jej cialo bylo niewazkie, poddane dzialaniu sily nie skrepowanej przez materie, dosiadajace wiatru moca samego pragnienia.

Przez dlugi czas pozwalala wiatrowi, by ja omiatal, obracal, unosil bezwladna. Szybowala coraz wyzej i wyzej, calkowicie oddalajac sie od ziemi, wzniosla sie nad chmury, spojrzala w oblicze gwiazd. Jakze ciezkie wydawalo sie jej odzienie; czy nie byla gotowa na niewidzialnosc? Czy to nie nastepny krok? Pylek w oku Boga — pomyslala. Scisnelo ja w sercu. Groza tej sytuacji, calkowitego oderwania sie od wszystkiego… Lzy wezbraly jej w oczach.

Jak zawsze w tych momentach, gdy wszystkie praktyczne przekonania odchodzily w niebyt, wydalo sie jej, ze niejasny zarys wlasnej ludzkiej przeszlosci, ktorego trzymala sie tak kurczowo, to tylko wysniony mit. Czy ja kiedys zylam, kochalam, czy moje cialo bylo pelne zaru? — pytala siebie w myslach. Ujrzala Mariusza, swojego stworce, lecz takiego jak niegdys, mlodego, niesmiertelnego, plonacego nadprzyrodzona tajemnica.

— Pandoro, najdrozsza moja…

— Daj mi to, blagam.

— Pandoro, pojdz ze mna prosic Matke i Ojca o blogoslawienstwo. Pojdz do swiatyni.

Unoszonej bezwolnie, zrozpaczonej, grozilo zapomnienie o miejscu przeznaczenia. Zdana na przypadek moglaby wzniesc sie ku wstajacemu sloncu. Ale znow rozlegl sie alarm, cichy, pulsujacy sygnal: „Niebezpieczenstwo”, ktory przypomnial jej o celu wyprawy. Rozlozyla ramiona, nakazala sobie znow odwrocic sie twarza ku ziemi i zobaczyla w dole dziedziniec swiatyni, buchajacy dymami i ogniem.

Tak, tam — skierowala w myslach swoj lot.

Szybkosc opadania byla oszalamiajaca, zacmiewala ja. Ocknela sie na dziedzincu, przez niezwykle krotka chwile spowita bolem; potem wrocilo zimno i odretwienie.

Swist wiatru byl daleko. Przez sciany swiatyni przebijala sie muzyka, opetanczy puls przesycony dzwiekiem tamburynow i bebnow, linie melodyczne stopione w makabryczny, natretny lomot. A tu pluly ogniem stosy pogrzebowe, trzeszczaly czerniejace trupy cisniete na gorejace polana. Smrod byl ohydny. Mimo to dlugo przygladala sie, jak plomienie z wolna pozeraja syczace ludzkie mieso, sczerniale kikuty, wlosy nagle strzelaja kometami siwego dymu. Wonie odbieraly dech; oczyszczajace gorskie powietrze nie mialo tu dostepu.

Przeniosla wzrok na odlegle drewniane wierzeje do najswietszego ze swietych miejsc. Pelna goryczy znow musiala wystawic na probe swoja moc. Tam — rozkazala w myslach. Drzwi sie rozwarly i poczula, jak unosi sie przez prog; oszolomily ja swiatla wielkiej izby, zaduch i ogluszajacy, rytmiczny spiew.

— Azim! Azim! Azim! — Bez wytchnienia zawodzili wierni, cisnac sie do srodka rozjasnionej swiecami sali; unosili rece, krecac nadgarstkami i kolyszac glowami w jednakowym rytmie. — Azim! Azim! Azim-Azim-Azim! Aaaaziiim! — Dym buchal z kadzielnic; wirowal roj nieprzeliczonych postaci tupiacych bosymi stopami. W ciemnych gladkich twarzach poruszaly sie tylko wargi, powtarzajace uwielbiane imie; ich zamkniete oczy nie widzialy, nie patrzyly.

Znalazla sie w ludzkim gaszczu; mezczyzni i kobiety, jedni w lachmanach, inni we wspanialych kolorowych jedwabiach i pobrzekujacy zlota bizuteria, wszyscy powtarzali inwokacje z przerazajaca monotonia. Wciagnela w nozdrza wonie goraczki, glodu, trupow zdeptanych w scisku, nie dostrzezonych w szalenstwie i goraczce. Przylgnela do marmurowej kolumny, jakby spragniona zakotwiczenia w wirze ruchu i halasu.

Wtedy posrodku tego tlumu dostrzegla Azima. Jego ciemna skora w odcieniu brazu byla wilgotna i polyskiwala w swietle knotow, glowe mial owinieta czarnym jedwabnym turbanem, dlugie haftowane szaty mienily sie plamami krwi smiertelnych i niesmiertelnych, a czarne, wielkie oczy otaczaly obwodki z antymonowego proszku. Tanczyl rozkolysany do wtoru bebnow, wyciagajac i cofajac piesci, jakby bil w niewidzialny mur. Stopy w pantoflach wybijaly na marmurze szalenczy rytm. Z kacikow ust saczyla sie krew. Jego twarz miala wyraz bezmyslnego zapamietania.

A jednak wiedzial, ze przybyla. Pochloniety tancem spojrzal prosto na nia i umajone krwia wargi wygiely sie w usmiechu.

Pandoro, moja piekna, niesmiertelna Pandoro… — Slyszala, jak pozdrawiaja w myslach.

Rozpasany, bez reszty pograzony w uczcie, ktora wyprawial, tlusty i zgrzany, znacznie odbiegal od wizerunku znanych niesmiertelnych. Odrzucil w tyl glowe, odwrocil sie i wydal przerazliwy krzyk. Jego akolici zblizyli sie, tnac go po wyciagnietych nadgarstkach ofiarnymi nozami.

Wierni rzucili sie tlumnie, chwytajac w wyciagniete usta swieta krew bluzgajaca z zyl. Spiew sie wzmogl, gluszac zdlawione wrzaski najblizszych Azimowi. Nagle czciciele uniesli na ramionach jego sztywno wyprostowane cialo; noski zlotych pantofli zadarly sie ku wysokiemu mozaikowemu sklepieniu, noze naciely lydki i powtornie nadgarstki, na ktorych zamknely sie juz rany.

Oszalaly tlum zdawal sie peczniec, ogarniety rosnaca goraczka, cuchnace ciala uderzaly o stojaca pod filarem, obojetne na zimno i twardosc wiekowych czlonkow pod bezksztaltna welniana oponcza. Ani drgnela, dajac sie otoczyc, wchlonac. Zlozony na posadzce Azim krwawil i jeczal, lecz rany juz sie zasklepialy. Przywolal ja gestem. Odmowila milczaco.

Na jej oczach porwal pierwsza z brzegu ofiare, mloda kobiete o wymalowanych oczach, przystrojona w dlugie zlote nausznice; rozoral jej szczupla szyje.

Z szeroko wytrzeszczonymi oczami, jakby wlasna moc napawala go groza, wyssal krew jednym wielkim haustem, po czym odrzucil bezwladna platanine konczyn na kamienna posadzke, a wierni zbili sie wokol, wyciagajac proszaco rece do swego chwiejacego sie na nogach boga.

Odwrocila sie plecami do tego widowiska; wyszla na dziedziniec, wdychala chlodne powietrze, omijajac z daleka zar stosow. Cuchnelo moczem i padlina. Stala pod sciana i zadarlszy glowe, myslala o gorze, obojetna na akolitow Azima, wlokacych swieze trupy i ciskajacych je w plomienie.

Myslala tez o pielgrzymach zmierzajacych do swiatyni, o dlugim, ospalym lancuchu wlokacym sie dniem i noca przez niezamieszkale gory do tej bezimiennej miejscowosci. Ilu zmarlo, nie dotarlszy do urwiska? Ilu zmarlo pod brama, czekajac na wpuszczenie do srodka?

Wszystko to napawalo ja wstretem, a zarazem bylo pozbawione znaczenia. Ten koszmar trwal wiele wiekow. Czekala. Wreszcie Azim ja zawolal.

Odwrocila sie i ponownie przekroczyla prog, potem nastepny i znalazla sie w niewielkiej, wybornie wymalowanej komnatce, gdzie czekal na nia w milczeniu na czerwonym kobiercu, w rubinowej opasce, otoczony skarbami, darami ze zlota i srebra, lezacymi bez ladu i skladu; muzyka w glownej sali cichla, jakby ociezala i zalekniona.

— Najdrozsza — rzekl. Wzial w dlonie jej glowe i ucalowal. Strumien ogrzanej krwi przeplynal z jego ust i przez krotka, pelna radosnego uniesienia chwile jej zmysly wypelnily piesni i tance wiernych, rozpalone krzyki, zalew cieplej adoracji smiertelnych, poddania. Milosci.

Tak, milosci. Na mgnienie oka ujrzala Mariusza. Uniosla powieki. Przez chwile widziala sciany z wymalowanymi pawiami, lilie, stosy migotliwego zlota. Pozniej pole jej widzenia bez reszty wypelnil Azim.

Byl niezmienny jak jego poddani, niezmienny jak wioski, z ktorych przybywali, brnac przez sniegi i pustkowia, by napotkac ten straszliwy, bezsensowny koniec. Juz niemal tysiac lat temu rozpoczal rzady w tej swiatyni, z ktorej zaden wierny nie uszedl z zyciem. Jego sprezysta zlota skora, odzywiana nie konczaca sie rzeka krwi ofiarnej, tylko nieznacznie zbladla na przestrzeni wiekow, podczas gdy jej cialo juz dawno utracilo ludzki rumieniec. Tylko oczy i byc moze kasztanowe wlosy swiadczyly o tym, ze nie rozstala sie z zyciem. Zachowala urode, o tak, byla tego swiadoma, lecz on dysponowal przemoznym wigorem. Zlo. Nieodparte dla swoich wielbicieli, spowite w legende, rzadzilo nie krepowane przeszloscia ani przyszloscia, wymykajac sie jej rozumieniu tak teraz, jak i zawsze.

Bylo jej spieszno odejsc. To miejsce budzilo w niej tak wielkie obrzydzenie, ze wolala to przed nim ukryc. Opowiedziala mu bez slow o celu swojego przybycia, o alarmie, ktory uslyszala. Cos bylo nie w porzadku, cos sie zmienilo, cos sie stalo, co nigdy do tej pory sie nie zdarzylo! Opowiedziala mu tez o mlodym krwiopijcy, ktory nagrywal w Ameryce piosenki pelne prawd o Matce i Ojcu, ktorych imiona byly mu znane. Jej wypowiedz, pozbawiona wielkich slow, miala charakter osobistego zwierzenia.

Obserwowala Azima, swiadoma jego wielkiej mocy, zdolnosci wydobywania od niej kazdej mysli badz idei i

Вы читаете Krolowa potepionych
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату