tkanki, kazdej komorki. Z tlumu wyrzucono trzecia ofiare, objely ja szczuple mlode czlonki, czula tak miekkie wlosy, puch na ramionach, kruche kosci, jakze lekkie, jakby to ona byla realna istota, a przed soba miala twor wyobrazni.
Zerwala glowe z karku, spojrzala na biale kosci zlamanego kregoslupa i polknela natychmiast smierc wraz z krwia tryskajaca z rozdartej arterii. Zapragnela jednak serca, bijacego serca, chciala je zobaczyc, posmakowac. Przerzucila cialo przez ramie, a gdy rozlegl sie trzask kosci, rozerwala klatke piersiowa, wyszarpujac serce z goracego, krwawiacego zaglebienia.
Nie bylo jeszcze martwe, nie calkiem. Wziela je w dlonie, sliskie, blyszczace jak winogrona po deszczu. Wierni cisneli sie do niej, gdy uniosla je ponad glowe, lekko sciskajac, i zywy moszcz splynal po palcach w otwarte usta. Tak, na wieki wiekow, amen.
— Bogini! Bogini!
Azim przypatrywal sie jej usmiechniety. Nie odpowiedziala mu spojrzeniem. Wpatrywala sie w skurczone serce, z ktorego saczyly sie ostatnie krople krwi. Miazga. Rzucila je na podloge. Dlonie posmarowane krwia gorzaly jak zywe. Czula w twarzy cieple mrowienie. Nasunela sie nieprzyjazna fala wspomnien, fala niepojetych wizji. Odepchnela ja. Tym razem nie da sie zniewolic.
Siegnela po czarna oponcze. Poczula, jak otula ja cieply material, pomocne ludzkie dlonie nalozyly jej welniane okrycie na wlosy i dolna czesc twarzy. Ignorujac podniecony tlum skandujacy jej imie, odwrocila sie i wyszla, odrzucajac na boki wiernych, ktorzy przypadkowo znalezli sie na jej drodze.
Jak rozkoszny byl chlod dziedzinca. Lekko odchylila glowe, wdychajac bezdomny wiatr, ktory wdarl sie do zamknietej przestrzeni, rozkladajac wachlarze gorzkich dymow ze stosow pogrzebnych, zanim poniosl je w dal. Swiatlo ksiezyca bylo czyste i kladlo sie pieknie na pokrytych sniegiem wierzcholkach.
Stala wsluchana w krew w swym wnetrzu i zdumiewala sie, szalona i zarazem zrozpaczona, ze zyciodajny plyn wciaz jeszcze potrafi ja odswiezyc i wzmocnic. Przybita, ogarnieta zaloscia patrzyla na cudowne, nagie pustkowie otaczajace swiatynie, na pojedyncze, sklebione chmury. Ilez odwagi dodala jej krew, ile chwilowej wiary w prawosc wszechswiata. Oto paradoksalne owoce upiornego, niewybaczalnego czynu.
Jesli umysl nie potrafi odnalezc sensu, zawierz zmyslom. Zyj z takim przeswiadczeniem, w zgodzie ze swoja natura, koszmarna istoto.
Podeszla do najblizszego stosu, uwazajac, by nie zbrukac szat; wyciagnela dlonie, aby ogien je oczyscil, wypalil krew i kawalki serca. Kiedy wreszcie poczula pierwsze przelotne uklucia bolu, przelotne oznaki zmiany, cofnela sie i spojrzala na nieskazitelnie czyste dlonie.
Teraz musi juz stad odejsc. Przepelnil ja gniew, nowa uraza. Mariusz jej potrzebowal. Niebezpieczenstwo! — uslyszala w myslach. Alarm znow sie rozdzwonil, glosniejszy niz kiedykolwiek przedtem, gdyz krew wyostrzyla jej zdolnosc odbioru. Wygladalo na to, ze ten alarm nie pochodzil od pojedynczej istoty. Zdecydowanie byl to glos pospolny, zgielkliwy chor powszechnej wiedzy. Ogarnal ja lek.
Kiedy lzy odgrodzily ja od swiata, oczyscila umysl z wszelkich mysli. Delikatnym ruchem uniosla dlonie, same dlonie. Rozpoczelo sie wznoszenie, bezdzwieczne, szybkie, byc moze rownie niewidoczne dla smiertelnych oczu, jak sam wiatr.
Wysoko nad swiatynia przebila sie przez cienka warstwe miekkiej, klebiacej sie mgly. Zaskoczylo ja natezenie swiatla. Wszedzie rozswietlona biel. A ponizej kamienne blanki gorskich szczytow i oslepiajacy lodowiec opadajacy ku miekkiej czerni lasow i dolin. Tu i tam zbite roje swiatel, nieregularne skupiska tworzace wsie lub miasteczka. Moglaby przygladac sie im przez wiecznosc, lecz rozbrykane podniebne baranki niebawem wszystko zaslonily. Znalazla sie sam na sam z gwiazdami.
Twarde, migotliwe, objely ja jak swoja. Tak naprawde jednak nie zglaszaly prawa wlasnosci do niczego i nikogo. Ogarnela ja groza, poglebiajacy sie smutek, ktory po pewnym czasie upodobnil sie do radosci. Zegnajcie, wszelkie zmagania. Zegnajcie, wszelkie rozpacze.
Ogarniajac wzrokiem wspaniale zaspy konstelacji, zwolnila opadanie i wyciagnela obie dlonie ku zachodowi.
Wyprzedzala wschod slonca o dziewiec godzin. Uchodzac przed nim, rozpoczela podroz wespol z noca ku drugiej stronie swiata.
Rozdzial czwarty
Opowiesc o Danielu, ulubiencu diabla lub tez chlopaku z „Wywiadu z wampirem”
Byl wysokim szczuplym mlodziencem, szatynem o fiolkowych oczach. Mial na sobie brudna bawelniana bluze i dzinsy, wiec marzl w lodowatym wietrze ciskajacym sie po Michigan Avenue o piatej po poludniu. Nazywal sie Daniel Molloy. Mial trzydziesci dwa lata, chociaz z racji mlodzienczego oblicza wygladal raczej na wiecznego studenta niz na mezczyzne. Idac, mruczal do siebie:
— Armandzie, potrzebuje cie. Armandzie, koncert jest jutro wieczorem. Stanie sie cos strasznego, cos strasznego…
Byl glodny. Od poltorej doby nic nie mial w ustach. Lodowka w zaplutym hoteliku zionela pustka, a poza tym tego ranka nie dostal nawet klucza od numeru, bo zalegal z oplata. Trudno pamietac rownoczesnie o wszystkim.
Nagle przypomnial sobie sen, ktory wciaz go nawiedzal, sen, ktory zjawial sie zawsze, gdy tylko zamykal powieki; opuscila go wszelka ochota do jedzenia.
We snie zobaczyl blizniaczki. Widzial upieczone cialo kobiety lezace przed nimi, jej doszczetnie spalone wlosy, stwardniala i popekana skore. Jej serce, lsniace jak przejrzaly owoc, lezalo w misce obok. Mozg na drugiej misce wygladal dokladnie jak ugotowany mozg.
Armand wiedzial o tym na pewno. To nie byl zwykly sen. Niewatpliwie mial jakis zwiazek z Lestatem, wiec Armand musi zjawic sie niebawem.
Boze, opada z sil, majaczy. Musi cos wziac do ust, chocby haust alkoholu. Kieszenie mial puste, jesli nie liczyc starego zmietego czeku za tantiemy za „Wywiad z wampirem”, ktory „napisal” pod pseudonimem dwanascie lat temu.
To byl inny swiat, kiedy jako mlody reporter wloczyl sie po wszelkich mozliwych barach, usilujac wylowic w smieciach nocy jakas prawde. No coz, pewnej nocy w San Francisco natrafil na brylant. Wtedy swiatlo zwyklego dnia nagle zgaslo.
Teraz stal sie ruina czlowieka; dzis, w ten pazdziernikowy wieczor, jest w Chicago; ostatniej niedzieli byl Paryz, a w piatek Edynburg. Przed Edynburgiem Sztokholm, a co wczesniej?… Nie pamietal. Czek za tantiemy przeslano do Wiednia, ale nie wiedzial, jak dawno temu.