Kiedys mielismy slowa. Wol i sokol. Plug. Panowala zrozumialosc. Dzikosc? To rogi zakrzywione. Mieszkalismy w kamiennych komnatach. Zwieszalysmy wlosy za okno i po nich wspinali sie mezczyzni. Brud za uszami, kedziory. Na kazdym wzgorku krol tego wzgorka. Noca nitki byly wciagane Z gobelinow. Rozstrzepiani ludzie darli sie wnieboglosy. Ksiezyc pokazywal wszystkie kwadry. Mielismy slowa. Stan Rice „Kiedys mielismy slowa” z tomu „Irlandzki rebeliant” (1976)

Byla wysoka, odziana w czern, cala oslonieta z wyjatkiem oczu; szla dlugim krokiem, z predkoscia nieosiagalna dla ludzi, w gore zdradzieckiej sciezki pokrytej sniegiem.

Byla prawie bezchmurna noc, w rozrzedzonym powietrzu Himalajow blyszczaly roje drobin gwiezdnych, a w oddali — tak daleko, ze nie mogla ocenic odleglosci — gorowal masywny, pofaldowany stok Everestu, cudowny widok nad gestym bialym wiencem klebiastej chmury. Za kazdym razem, gdy na niego spogladala, zapieralo jej dech, nie tylko z powodu jego piekna, ale takze dlatego, ze wydawal sie pelen znaczenia, chociaz tak naprawde nie kryl zadnego znaczenia.

Czcic gore? Tak, to mozna bylo czynic bezkarnie, jako ze gora nigdy nie udzielala odpowiedzi. Zawodzacy wiatr, ktory przenikal idaca, byl glosem niczego i nikogo. A przypadkowy i obojetny majestat przyrody przywodzil ja do placzu, podobnie jak widok pielgrzymow ponizej, cienkie pasmo mrowek, wijace sie w gore niewiarygodnie waskiej drozyny. Niewyslowienie smutne ich zludzenie. Niemniej jednak ona tez podazala w kierunku tej samej ukrytej swiatyni, w kierunku tego samego godnego pogardy, oszukanczego boga.

Cierpiala zimno. Szron pokryl jej oblicze i powieki, przylgnal krysztalkami do rzes. Kazdy krok w przeszywajacym wietrze byl wyczerpujacy nawet dla niej. Tak naprawde jednak nie to stanowilo zrodlo bolu i cierpienia; byla na to za stara. Cierpienie mialo swoje podloze w jej umysle. Wyrastalo takze ze straszliwego oporu sil natury, z koniecznosci dlugiego ogladania wylacznie przerazliwie bialego, oslepiajacego sniegu.

To nie mialo znaczenia. Kilka nocy wczesniej na zatloczonych, cuchnacych ulicach starego Delhi przeszlo ja glebokie alarmujace drzenie i od tej pory powtarzalo sie co kilka godzin, jakby ziemia wzdrygala sie az do trzewi.

Chwilami byla pewna, ze Matka i Ojciec budza sie ze snu. Gdzies daleko, w krypcie, w ktorej umiescil ich jej ukochany Mariusz, poruszyli sie wreszcie Ci Ktorych Nalezy Miec w Opiece. Nic mniejszej miary niz owo zmartwychwstanie nie moglo przekazac tak poteznego, chociaz niejednoznacznego sygnalu — po szesciu tysiacach lat, przerazajacego znieruchomienia Akasza i Enkil powstaja z podwojnego tronu.

Ale to byla igraszka umyslu, nieprawdaz? Rownie dobrze mozna by blagac gore, aby przemowila. Gdyz dla niej nie byla to jedynie legenda o starozytnych przodkach wszystkich krwiopijcow. Inaczej niz wielu jej pobratymcow, widziala ich na wlasne oczy. U drzwi ich sanktuarium zyskala niesmiertelnosc; przepelzla na kolanach i dotknela Matki; przebila gladka, swietlista powloke, niegdys bedaca ludzka skora, i podstawila usta pod tryskajacy strumien Jej krwi. Coz to byl za cud: zywa krew lejaca sie z ciala pozbawionego zycia, a potem cudowne zasklepienie sie ran.

Ale w tamtych prawiekach poteznej wiary dzielila przekonanie Mariusza, ze Matka i Ojciec jedynie zapadli w senne odretwienie, ze przyjdzie taki czas, gdy sie ockna i po raz kolejny przemowia do swych dzieci.

Razem z Mariuszem spiewali im hymny w blasku swiec; palila im kadzidla i kladla przed nimi kwiaty; przysiegla nigdy nie ujawnic lokalizacji sanktuarium, aby inni krwiopijcy nie zniszczyli Mariusza, nie wykradli jego podopiecznych i nie posilili sie zarlocznie pierwotna, najpotezniejsza krwia.

Bylo to jednak dawno temu, kiedy swiat byl podzielony miedzy plemiona i cesarstwa, a herosi i imperatorzy w ciagu jednego dnia stawali sie bogami. W owym czasie polubila eleganckie filozoficzne idee.

Teraz wiedziala, co to znaczy zyc wiecznie. Tyle ze nikt zywy nie zdolalby tego zrozumiec.

Niebezpieczenstwo! Znow przez chwile poczula w sobie ten zracy prad. Potem na mgnienie oka otworzyl sie przed nia widok zielonego, dyszacego wilgocia miejsca, miekkiej gleby i tlumionego rozrostu. Znikl prawie natychmiast.

Zamarla, oslepiona odbitym od sniegu ksiezycowym blaskiem, i podniosla oczy ku gwiazdom mrugajacym zza cienkiego welonu lotnej chmury. Nasluchiwala innych niesmiertelnych glosow, ale nie uslyszala zadnego czytelnego i znaczacego przekazu — jedynie niewyrazne pulsowanie ze swiatyni, do ktorej zmierzala, i daleko z tylu unoszaca sie z mrocznych, zatloczonych nor brudnego miasta muzyke tego umarlego, szalonego krwiopijcy, gwiazdy rockowej, Wampira Lestata.

Niech bedzie przeklety ten niecierpliwy wspolczesny pisklak, ktory powazyl sie splesc w jedna materie modny belkot i strzepy starych prawd. Juz widziala nie konczace sie zastepy mlodzikow, ktorzy wspinali sie na szczyt i lecieli w przepasc.

Niemniej ta zuchwalosc intrygowala ja, a nawet szokowala. Czy to mozliwe, ze alarm, ktory uslyszala, byl w jakis sposob zwiazany z jego blagalnymi, ochryplymi zawodzeniami?

Akaszo, Enkilu Sluchajcie swoich dzieci

Jak smial wymowic starozytne imiona w tym realnym, smiertelnym swiecie? To niemozliwe, to obelga dla rozumu, ze takie stworzenie nie zostalo natychmiast starte z powierzchni ziemi. Jednakze ten plawiacy sie w nieprawdopodobnym rozglosie potwor odslonil tajemnice, o ktorych mogl sie dowiedziec tylko od samego Mariusza. Gdziez jest Mariusz, ktory przez dwa tysiace lat przenosil Tych Ktorych Nalezy Miec w Opiece z jednego tajnego sanktuarium do drugiego? Serce jej peknie, jesli pozwoli sobie na mysli o Mariuszu, o klotniach, ktore rozdzielily ich dawno temu.

Glos Lestata ucichl, pochloniety przez inne slabe glosy niesione na falach elektrycznosci, przez wibracje unoszace sie z miast i wiosek oraz niezliczone glosy smiertelnych dusz. I jak to sie czesto zdarzalo, jej niebywaly sluch nie potrafil wyodrebnic zadnego wyraznego komunikatu. Zalew dzwiekow byl tak koszmarnie bezksztaltny, ze zamknela sie przed nim. Znowu slyszala tylko wiatr. Ach, czymze musza byc kolektywne glosy ziemi dla Matki i Ojca, ktorych moce rosly w nieunikniony sposob od brzasku historii? Czy mieli podobna jak ona zdolnosc do stawiania tamy owej powodzi, czy od czasu do czasu wybierali glosy, ktore mogli slyszec? Niewykluczone, ze pod tym wzgledem byli rownie pasywni jak pod kazdym innym, i ze to wlasnie ten niepowstrzymany zgielk byl przyczyna tego odretwienia, owego bezwladu umyslu w obliczu nie konczacych sie krzykow, smiertelnych badz niesmiertelnych z calego swiata.

Spojrzala na wielki poszarpany wierzcholek przed soba. Dalej, dalej! Szczelnie okryla twarz i ruszyla w droge.

Gdy szlak zaprowadzil ja na maly wzgorek, ujrzala wreszcie cel swojej wedrowki. Po drugiej stronie ogromnego lodowca, na wysokim skalnym filarze wznosila sie swiatynia, kamienna budowla tak biala, ze prawie niedostrzegalna, z dzwonnica niknaca w wirujacym sniegu, ktory wlasnie zaczal padac.

Ile czasu potrzebuje, by tam dotrzec, nawet jesli podazy najszybciej jak potrafi? Widziala, co musi zrobic, jednak lek paralizowal jej dusze. Musi uniesc ramiona, sprzeciwic sie prawom natury oraz swojemu rozumowi i

Вы читаете Krolowa potepionych
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату